Kulisy Polskiego Horroru. #12 Mateusz Kopacz
Mateusz Kopacz jest w pierwszej kolejności tłumaczem. Dzięki niemu my, polskojęzyczni czytelnicy możemy wczytywać się w pokręcone niczym macki Cthulhu teksty oscylujące wokół osoby H.P. Lovecrafta, ojca weird-fiction, możemy rozkoszować się Ketchumową "Kobietą" czy powieścią Nicholsona. I na tym Mateusz nie poprzestaje, gdyż ma w swoim dorobku całą masę przekładów krótkich form - opowiadań. Sam zadebiutował opowiadaniem "Śnienie" w antologii "Po drugiej stronie" i myślę, że jeszcze o nim usłyszymy.
Zapraszam do lektury naszej rozmowy, która - jak się sami przekonacie - dotknęła tysiąca spraw.
Warto czasami zastanowić się nad tym, kto odpowiada za tłumaczenia książek - a wierzcie mi, to wcale nie takie proste, jak mówi Mateusz. A poza tym? Cóż, przyszykujcie się na dość odważne wypowiedzi... ;)
Miłej lektury.
Paulina Król: Kim jest Mateusz Kopacz?
Mateusz Kopacz: Ściśle rzecz ujmując każdy Mateusz Kopacz na
świecie to kupa mięcha, gruczołów, mięśni, kości i innych takich cielesnych
utensyliów, obdarzona mózgiem, który wytwarza pewne wyobrażenia o własnej strukturze
i strukturze rzeczywistości. Jeśli chodzi o Kopacza, który pisze te słowa, to
jest to szczególnie dziwna kreatura. Wydaje się jej, że racja leży tylko po jej
stronie, czego nie lubi udowadniać, bo uważa, że nie warto. Stwór scyniczniały,
czasem zgryźliwy, czasem serdeczny, poszukujący piękna w otaczającym go
świecie, szczególnie w: książkach, zwłaszcza tych "ambitnych" - choć
czemu tak się je nazywa, nie jest w stanie pojąć; naukach, zwłaszcza ścisłych i
filozofii; muzyce - dobrej, bez podziału na gatunki; podróżach, zwłaszcza tych
obfitujących w mistyczne widoki i zbiegi zdarzeń; i tysiącu innych rzeczy.
Pełen sprzeczności i zgodności, cokolwiek o nim powiesz - w jakimś sensie
powiesz prawdę.
Paulina: To zatrzymajmy się, na chwilę, przy tych "ambitnych"
książkach. Z marszu wymień trzy najważniejsze, dla Ciebie, knigi, i wyjaśnij,
czemu te.
Mateusz: Może zanim odpowiem, słówko na temat
"ambitności" i tego, jak wybieram książki do czytania. Dla mnie
książka nie jest produktem służącym rozrywce. Jeśli chcę się rozerwać to idę na
mecz, na koncert poskakać albo upić się z przyjaciółmi. Książka ma mnie
zniszczyć intelektualnie, a co najmniej zmusić do zastanowienia nad czymś, na
co dotąd patrzyłem w jednostronny sposób, lub też poruszyć estetycznie, aż
ściśnie w gardle. Dlatego też, wybierając książki, kierowałem się kryterium
polegającym na tym, jak wiele z nich obecnych jest zawsze i niezmiennie w moim
życiu. Jedziemy:
* "Tęcza grawitacji" Thomasa Pynchona - powieść ta nauczyła mnie, czym jest tworzywo języka. Przed
jej przeczytaniem nie wiedziałem, że odpowiednio dobrane słowa są w stanie tak
stymulująco działać na wyobraźnię. "Gorączka polituruje" - i już masz
setki skojarzeń na temat wszystkich zapaleń płuc dzieciństwa, wszystkich tych
majaków, jakie cię nachodziły, gdy za dzieciaka leżałeś w łóżku. To kwestia
pojedynczych słów, ale jest też struktura - to jak Pynchon w jednej chwili
potrafi z gracją zburzyć wszelkie wyobrażenia na temat budowy utworu, i to w
taki sposób, że chce się przed nim paść krzyżem, jest nieziemskie. Wisienką na
torcie genialności tej książki jest to, że dokonuje czegoś, w co bardzo wierzę,
a co bardzo rzadko spotykam: połączenie mistycyzmu, nieokreśloności z precyzją
nauk ścisłych. W jednym podrozdziale mamy wywoływanie duchów, by stronę dalej
dostać opis struktury chemicznej nowego tworzywa sztucznego. Magia.
* "Lód" Jacka Dukaja -
dowód na to, że człowiek może skutecznie bawić się w Boga i kreować na nowo
rzeczywistość od podstaw. Dzieło skończone: ustalanie własnej, całkowicie spójnej
fizyki; wariacka fabuła, pełna akcji i wiarygodnych postaci; miłość, wojna,
wróżbiarstwo, morderstwa, nauka, duchowość, mistyka... czego tu nie ma. Co
więcej: wiele ze słów, bon motów i pojęć "Lodu" przeniosłem do
swojego życia i aktywnie się nimi posługujemy z narzeczoną ;)
* "Teatro Grottesco" Thomasa Ligottiego i "Solaris" Stanisława Lema - wiem, wiem,
oszukałem złośliwie, podając cztery książki, ale na złośliwe pytanie (jak
wybrać trzy dzieła spośród dziesiątek ważnych??) musiałem wyjechać z czymś takim.
Tym bardziej, że tematycznie, wbrew pozorom, są to dla mnie rzeczy równoważne.
Mimo że oficjalnie tylko Ligotti to horror, to uczucia "Solaris" we
mnie wzbudziło podobne, gdyż w zasadzie oba dzieła zasadzają się na tym samym -
starciu z czymś nieznanym, z absolutem. W każdym razie dzięki tym dwóm książkom
na powrót uwierzyłem w horror literacki, a raczej jego wartość intelektualną.
Ligotti swymi bogatymi wizjami o fundamentalnym wydźwięku filozoficznym burzy
wartości człowieczeństwa i pokazuje prawdziwy horror - horror nihilistyczny.
Niech ci wszyscy, którzy twierdzą, że tak lubią się bać, zamiast mierzyć się z
potworami i zombie, spróbują na poważnie zrozumieć i wedrzeć się w prozę
Ligottiego... Tamte rzeczy to bajki, "Teatro Grottesco" jest faktycznym
horrorem, bo pokazuje pustkę istnienia. Podobne problemy tożsamościowe oraz
mistyczno-religijne porusza "Solaris", rzecz, przy której czułem
faktyczny niepokój. Osamotnione starcie z nieznanym, którego nie mamy szans
pojąć... To kosmiczne pomyśleć, że od 1961 roku nie ukazało się tak naprawdę
nic, co wniosłoby do tematu Pierwszego Kontaktu więcej, niż
"Solaris". Zanim przeczytałem powieść Lema, myślałem, że to
"Ślepowidzenie" jest nowatorskie. Zła kolejność czytania, panie
Mateuszu.
Paulina: To poza bon motami, powiedzonkami i sentymentem, co
wynosisz ze swoich lektur, jeśli nie rozrywkę, i jak bardzo definiują one to,
kim jesteś - i w jaki sposób pracujesz, bo, podejrzewam, tłumacz też musi
przyjąć pewien niepowtarzalny, swój, styl, który nie przyćmi rzecz jasna autora
przekładanego dzieła, ale i gdzieś tam między wierszami, podprogowo niemalże,
pozostawi po sobie delikatny ślad. Taki... hm, znak wodny. Podpis.
Mateusz: Nie twierdzę, że nie znajduję rozrywki w książkach -
humorystyczne momenty oczywiście nadal mnie śmieszą, nie staram się na siłę
zaciskać zęby, żeby tylko nie wybuchnąć śmiechem. Po prostu przy wyborze
książek nie kieruję się tylko i wyłącznie kryterium uciechy... A może szukanie
wartości intelektualnych to moja własna forma rozrywki? Może po prostu moja jej
definicja rozjeżdża się w stosunku do koncepcji rozrywki innych ludzi, ale tak
naprawdę wszyscy szukamy tego samego - tego, co fajnie nas pobudzi?
W każdym razie, gdy mowa o
przekładach, oczywiście różnorodne lektury mają ogromny wpływ. Im szerzej
zakrojony dobór czytanych książek, tym szerszy mam ogląd, jakie narzędzia
wybierać do książki, którą tłumaczę, lepiej rozumiem zabiegi stylistyczne
autorów, wszystkie te meandry sztuki uprawiania słowa... Rzecz jasna nie tylko
książki decydują o kształtowaniu "ja" translatorskiego, do dialogów
bardzo przydaje się np. oglądanie dobrych filmów czy pogaduchy ze znajomymi,
podczas których możemy trochę poszaleć słownie, nie ograniczając się do zwykłej
wymiany informacji o pogodzie. Najwięcej jednak - co zauważyłem ostatnio - jako
tłumacz zawdzięczam... pisaniu. Właśnie tak. Pisanie stało się bodźcem, który
uruchomił u mnie myślenie literackie. Oczywiście nie uważam siebie za geniusza
przekładu, szczerze mówiąc, z dzisiejszej perspektywy widzę, że połowę książek,
opowiadań i próbek w swoim życiu po prostu schrzaniłem. Poprawa nastała, kiedy
powróciłem do pisania, gdy przyjaciele czytali moje teksty, ganili, opieprzali
(za co szczególnie im dziękuję!) i sprawiali, że poprawiałem elastyczność
językową. Od tej pory w przekłady zacząłem wkładać nieco "szaleństwa"
typowego dla twórczości własnej. Oczywiście nie dopisywałem akapitów, których
nie było w oryginale, albo nie zmieniałem sensów, ale jest pewna doza swobody,
którą daje dobry utwór literacki, w obrębie której tłumacz może naprawdę fajnie
wykazać się kreatywnością. I według mnie dobry tłumacz to właśnie ktoś, kto
potrafi tę lukę skutecznie wykorzystać. Ta umiejętność to właśnie znak wodny, o
którym mówisz - tak jak pisarz posiada styl pisania, tak tłumacz posiada styl
tłumaczenia lub sposób, w jaki adaptuje na swój język dany utwór literacki. Na
ten moment wydaje mi się, że najlepiej wyszło mi to właśnie w "Koszmarach i fantazjach" Lovecrafta, a także w mającej się ukazać w SQN biografii Jimiego
Hendrixa, którą napisał czadowym slangiem jego brat, Leon.
Paulina: No właśnie - opowiedz o sztuce przekładu. W pewnych
tłumaczeniach - tak jak choćby w listach HPL-a - trzeba utrzymać specyficzny
styl autora, z którym jest kojarzony. Trzeba się niejako wcielić w jego skórę,
wejść w jego buty. Kiedy tłumaczysz tak kompleksowy twór to jak się do tego
przygotowujesz? Czytasz autora namiętnie, uczysz się jego stylu, poznajesz jego
biografię, czy lecisz na żywioł, posługując się tylko i wyłącznie pozycją,
którą masz przed sobą? I jak to jest ze slangiem właśnie? Jak przetłumaczyć
idiomy, związki frazeologiczne, określenia gwarowe itp., których w języku
polskim nie ma? Sprawia to duże trudności?
Mateusz: Pewna osoba powiedziała mi kiedyś, że z talentem do
przekładu trzeba się urodzić, tego człowiek się nie nauczy. Nie wiem czy moje
tłumaczenia są cokolwiek warte, ale patrząc na to, co prezentowałem kiedyś, a
co prezentuję teraz, różnica jest spora, mam kilka fajnych dokonań, więc jednak
czegoś się tam nauczyłem. Potrzeba jednak dużo obcować z literaturą. Czasem
odnoszę wrażenie, że do bycia dobrym tłumaczem bardziej potrzebna jest płynność
w posługiwaniu się rodzimym językiem niż obcym.
Co do specyfiki przekładu - na
szczęście na ten moment mam za sobą tylko albo: 1) książki ulubionych pisarzy,
albo: 2) książki pisarzy, do których nie trzeba było robić specjalnego
researchu. Czyli o przygotowaniach do tłumaczenia nie za wiele mogę powiedzieć.
Jeśli brałem się za autora, którego lubię, to jego styl z automatu znałem i nie
musiałem wertować dziesiątek tomów, by go przyswoić - miałem to za sobą. Z
drugiej strony, gdy wziąłem zlecenie na coś mi nieznanego, do tego nie
najwyższych lotów, to nie zadawałem sobie trudu poznawania innych dzieł tego
twórcy, bo tak czy siak szło gładko. Myślę jednak, że gdyby porwać się na coś
Pynchona, "House of Leaves" Danielewskiego czy inne monumentalne
rzeczy, gdzie pełno ukrytych odniesień, nawiązań, sugestii itd., koniecznym
jest przewertować literaturę przedmiotu, a także orientować się w tym, jak
autor pisze i co pisze. Również znajomość biografii pisarza jest wskazana.
Takie jest moje zdanie. Niemniej póki nie zaatakuję jakiegoś literackiego
kolosa, nie mam chyba co na ten temat spekulować.
Jeśli chodzi o Lovecrafta - tak,
w jego przypadku trzeba było się wcielić w niego samego, znać jego styl - i to
konkretnie styl korespondencyjny, który wygląda zupełnie inaczej niż
beletrystyczny - znać typowe stosowane przez niego konstrukcje językowe, no i
przede wszystkim hermetyzmy, których w listach sporo. Przyznam szczerze, że
jeśli mowa o HPL-u, to tyle lat się nim zajmowałem, że czasem miałem wrażenie
bycia nim samym: tak samo myślałem, nawet pisałem tak dziwnym językiem jak on -
od czego musiałem się wręcz uwalniać, bo partoliłem w ten sposób różne przekłady
i własne teksty. Aż tak duży wpływ drugiego pisarza nie jest pożądany, dobrze
jest różnicować lektury, bo inaczej można się nie uwolnić od kopiowania
czyjegoś stylu, więcej: można nawet nie zauważać, że się go powiela.
Co do slangu i innych udziwnień
językowych - nie ma jakieś specyficznej reguły, jak to robić. Po prostu trzeba
mieć obycie w odpowiedniej dziedzinie, oczytanie, osłuchanie, wyczucie, żeby
nie spartolić roboty i żeby fragment nie brzmiał komicznie, kiedy jego celem
jest co innego. Żeby nie zrobić czegoś takiego, jak Wojciech Szypuła w
"Stanie wstrzymania" Charlesa Strossa, gdzie - jak pokazał mi kolega
- technoslang przełożył w taki sposób, jakby to mówili wieśniacy z XIX wieku.
Problem w tym, że często potrzeba kogoś z zewnątrz, by ocenił efekt, bo co
tłumaczowi wydaje się w pierwszej chwili super, dopiero po czasie zaczyna
zgrzytać, kiedy jest już za późno na zmiany. Ale wszystkiego można się nauczyć.
Slang u Hendrixa przyszedł mi dość łatwo i z przyjemnością, wystarczy mieć
odpowiednich znajomych i dobrze ich słuchać :)
Paulina: A co z drobiazgami? Mam tu na myśli sprawy takie, jak np.
rodzaje broni, elementy ubioru, ciekawostki historyczne i takie tam - tłumacz
weryfikuje te sprawy, czy dopiero redaktor? Sama czasem znajduję straszne
babole w tekstach zagranicznych autorów i wtedy zastanawiam się, kto się nie
przyłożył - autor, redaktor autora, tłumacz, czy redaktor tłumacza W czyjej gestii są tego typu niuansiki?
Mateusz: Tłumacz powinien być wyczulony i weryfikować wszystko, co
wydaje mu się podejrzane. Im większa dokładność tłumacza, tym lepsze robi
wrażenie zarówno na laikach, jak i na specjalistach, którzy będą mieć do
czynienia z książką. Zresztą, w taki sposób wyrabia się markę w każdej
dziedzinie, nie tylko w zawodzie translatora. W Polsce często się o tym
zapomina. Jesteś niedokładny - jesteś cienki i na szacun na dzielni nie
zasługujesz. Co do baboli - myślę, że w ogólności odpowiedzialni są wszyscy po
trochu. Wszystko zależy od człowieka lub jednostki wydawniczej, od prezentowanego
poziomu. Zdarzało mi się pracować z redaktorami, których życzyłbym każdemu
tłumaczowi, a bywali i tacy, których nagminnie sam musiałem poprawiać...
Bywało, że i autorów poprawiałem (ale tylko w przypisach, w tekst ingerować nie
wolno), a bywało i tak (w jednym wydawnictwie dość często, ale nie chcę rzucać
nazwami), że zgłaszałem poprawki do przekładu, wydawca niby przyjmował je do
wiadomości, a ostatecznie tekst szedł do druku z błędem. To nie jest poważne
podejście.
Paulina: A tłumacz wiąże się na stałe z danym wydawcą, czy raczej
jest wolnym strzelcem, czeka na propozycje czy tam umowy o dzieło?
Mateusz: A to już kwestia preferencji i zażyłości jednych do
drugich. Nie sądzę, żeby tłumacze zobowiązywali się prawnie do wierności
któremuś wydawnictwu, natomiast częstą praktyką jest tworzenie stałych ekip
tłumaczy. Choćby MAG, który Ucztę Wyobraźni powierza tylko i wyłącznie
niezmiennej grupce ludzi, mimo iż nie zawsze wychodzi im to na dobre
(powierzenie Wojciechowi Szypule "House of Leaves", mimo że ochotę do
zrobienia tytułu zgłaszał fachowiec Robert Sudół, jest strzałem w stopę). W
zasadzie większość wydawnictw ma tę tendencję, co zresztą zrozumiałe - lepiej
pracować ze sprawdzonym człowiekiem. Minusem takiej postawy jest trudność
przebicia się nowych talentów, zwłaszcza, gdy mowa o języku angielskim - w
końcu ten zna większość, tyle że spośród tej większości tylko drobna część
potrafi zrobić dobry przekład. Poprzeczka zatem wisi nieco wyżej niż w
przypadku choćby arabskiego, gdzie translatorów ze świecą szukać.
Podsumowując: tak, profesjonalny,
mający na koncie trochę książek tłumacz częściej czeka na zlecenia niż sam ich
szuka. Odwrotnie jest tylko na początku. Jak to zwykle bywa na rynku książki w
Polsce, żeby się wybić, czasami trzeba odwalić sporo prawie darmowej lub
darmowej roboty.
Paulina: Jesteśmy w cyklu Kulisy polskiego horroru. Ty tłumaczysz
książki grozy "z obcego na nasze". Ale jak już wrócimy na nasze
podwórko - to co powiesz? Obserwujesz, co się dzieje w świecie rodzimej grozy?
Czytujesz, piszesz. Opowiedz o jednym i o drugim.
Mateusz: Szczerze mówiąc, moje oczekiwania rozjeżdżają się w stosunku
do tego, co wydają obecnie pisarze horroru w Polsce. A ściślej do tego, co
wydawali jeszcze parę lat temu, bo od mniej więcej takiego czasu niemal nie
czytam polskiej grozy. A nie czytam, bo po prostu szkoda mi czasu, życie jest
zbyt krótkie, by iść na kompromis. Zamiast dwóch pustych horrorów wolę
pochłonąć takiego Cortázara czy Ciorana - spożytkuję czas w dużo bardziej
wartościowy sposób. Nie to, że jest mi obojętna kondycja polskiej literatury
grozy - jestem zawiedziony, a człowiek zawiedziony to człowiek, który się
przejmuje. No ale cóż zrobić, skoro horror w Polsce wnosi niewiele
oryginalności czy artyzmu do dziedzictwa tego typu literatury w naszym kraju,
nie mówiąc już o całym globie. Mam wrażenie, że nasi pisarze zamknęli się
trochę w kole wrażliwości filmowej i próbują w literaturze tworzyć namiastkę
tego, co oferuje amerykański komercyjny horror kinowy. Lub też niezbyt twórczo
przetwarzać znane motywy książkowe. Jeśli już zapuszczają się w nieznane
rejony, to głównie w pisane dla beki odjazdy typu bizarro (które ciężko
momentami nazwać horrorem). Mam wrażenie kompletnej bezwładności, a jednostki
przewodzące, wyznaczające trendy - chodzi mi głównie o Łukasza Orbitowskiego
oraz Dawida Kaina – oddalają się stopniowo od grozy, by dobrą stylistycznie
prozą wyrażać problemy nieco innej natury w zupełnie innej części świata
literackiego.
Ktoś może powie: "Jezu, czy
ten Kopacz chce zatem powrotu klasyki grozy? Co za ramol, nic nie idzie z
duchem czasu!". Wcale nie chodzi mi o powrót klasyki. Chodzi o powrót
artystycznej duszy, która w klasykach drzemała. Poe, Lovecraft, Grabiński -
wszyscy byli filozofami, myślicielami, duszami potępionymi, szaleńcami,
tworzyli spójne strukturalnie światy idei, nie pisali historyjek samych dla
siebie, na pokaz, dla zaszokowania - historyjki służyły im do wyrażenia bólu
świata, lęku przed tym światem, twardych problemów egzystencjalnych, i to one
budziły trwogę, a nie artefakty służące ich wyrażaniu. U Lovecrafta Cthulhu
straszy nie dlatego, że ma czerwone ślipia i kupę macek. Cthulhu straszy, bo
stanowi symbol krańcowej obcości kosmosu. U Grabińskiego wszystkie te Smoluchy
i Białe Wyraki nie straszą dlatego, że są brzydkie i pojawiają się znienacka.
Straszą, bo stanowią ucieleśnienie niepokojów, demonów ruchu drzemiących w
osiągnięciach epoki industrialnej.
Większe zrozumienie problemu niż
nasi grozopisarze wykazują współcześni twórcy amerykańskiego - w zasadzie
podziemnego - weird fiction, z Thomasem Ligottim na czele. Tom przeobraził w
słowa samą esencję tego, co napawa grozą - zanegował istnienie, podniósł rękę
na strukturę rzeczywistości, przyoblekł w symbole archetypiczne lęki naszej
rasy. Moim zdaniem jesteśmy świadkami istnienia legendy horroru, z której
wielkości świat zda sobie sprawę zapewne po jego śmierci, tak jak było z Poem i
Lovecraftem. Niestety, weird fiction to literatura, która, filozoficznie rzecz
ujmując, wyprzedza każdą epokę, bo dotyka problemów wykraczających poza czas.
Piszę "niestety", bo z przytoczonego właśnie powodu rozumieją ją i lubią
tylko ci, którzy potrafią z podniesioną głową zanegować wartości istnienia,
odrzucić iluzje i spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ma szans, by autor dobrej,
filozoficznej literatury grozy stał się znany i wielbiony powszechnie za życia,
bo nikt nie chce słyszeć jak ktoś w poważny sposób mówi, że śmierć, ból i
niepokój towarzyszą człowiekowi nieustannie. Jeśli tej śmierci autor nie
przyoblecze w mało dziś poważny kostium zombiego, wampira czy ducha, utwór
automatycznie nabiera wydźwięku zbyt solennego, by zniósł go człowiek
zafiksowany na poszukiwaniu w literaturze grozy bezpiecznej rozrywki. Dlatego
poważny horror, weird fiction, nigdy nie będą bestsellerami, a ich autorzy
nadal będą stawać się sławni dopiero po śmierci, gdy kostucha przyda im
autorytetu odmawianego im za życia (jak to zwykle zresztą bywa, "they'll
clap when you're gone", jak śpiewa Chelsea Wolfe).
Uff... Tak sobie myślę, po tym co
napisałem, że jednak ci nasi pisarze grozy są w jakiś sposób usprawiedliwieni,
że piszą głównie odtwórcze rzeczy. Każdy z nich chce zbić kokosy na horrorze
lub pobawić się konwencją, więc piszą jak Masterton czy King. No bo co mają
jakieś filozofie uskuteczniać, skoro wtedy nikt ich nie doceni za życia, a po
kiego im sława po śmierci? Ciekaw
jestem, ilu twórców pokroju Ligottiego chowa swoje świetne teksty do szuflad,
bo nikt ich nie rozumie i nie chce wydać. Całe szczęście, znam parę dobrze
rokujących nazwisk, np. Paweł Mateja czy Wojciech Gunia, którego genialny zbiór
opowiadań mam szczęście obecnie redagować (ukaże się na początku przyszłego
roku nakładem wydawnictwa Agharta). Może oni albo im podobni wkrótce zamieszają
na rynku. Oby!
Sam piszę od dziecka, ale dopiero
niedawno moje teksty osiągnęły zadowalający dla mnie poziom. Tworzę raczej
sporadycznie, tylko kiedy poczuję silną potrzebę przepracowania jakiegoś
nurtującego mnie problemu. Ta spontaniczność sprawia, że nie ma jednego
konkretnego gatunku, w którym tworzę. Jedyny wspólny mianownik to sporo
elementów charakterystycznych dla realizmu magicznego - subiektywne zniekształcenie
lub rozbudowanie świata. Próbowałem dać któreś ze swoich opowiadań do
"Nowej Fantastyki", ale napisali mi tylko, że "szukają czegoś
innego". W sumie nie dziwię się, patrząc po konwencji publikowanych tam
tekstów - moje zupełnie się tam nie nadają, są zbyt niespieszne, zbyt gęste. W
zasadzie to nie wiem nawet, gdzie mogłyby się nadawać, współczesny czytelnik
szuka innego rodzaju literatury. Zadowalam się zatem wąską grupką przyjaciół,
którzy chętnie (mam nadzieję! :)) czytają moje historyjki, a ja ich. Może
lepiej, żeby tak zostało? Po co narażać się na śmiech niewspółczujących ludzi o
zupełnie innych gustach i wsadzać paluchy w tryby marketingu?
Paulina: Bizarro, z definicji, horrorem nie jest, choć może być -
więc nic dziwnego, że czasami nie widzisz w tych odjazdach grozy.
A może to wszystko to po prostu
kwestia osobistych, horrorowych preferencji? Sam wiesz, że nie każdy
"kuma" weird fiction. Nie każdy potrafi przedrzeć się przez
lovecraftowskie fabuły, które są znacznie bardziej wysublimowane, niż powiedzmy
pełne gore i bluźnierstwa powieści Eversona, czy nawet pełne prostoty opowieści
Mastertona lub klimatyczne, ale wciąż dość trywialne - jeśli porównać to do
wymienionych przez Ciebie tuzów weird fiction - utwory Kinga. Może chodzi o
estetykę horroru, w której człowiekowi łatwiej się odnaleźć. Horror zaczął
służyć rozrywce, po prostu. Idąc tym tropem, to i w innych gatunkach są takie
rozłamy - i to zaczyna dzielić literaturę na popularną i ambitną. Ten podział
był zawsze. Ale też nie można umniejszać roli, talentu czy pomysłowości
autorów, którzy piszą by móc zarobić na chleb. Artyzm dla wielkości, dla
podniesienia filozoficznych bolączek, nie sprzyja bogactwu. I tu przypomina mi
się Rafał Wojaczek, który w biedzie pisał stosy poezji, wychodząc z lokalu
oknem, w tym samym czasie, kiedy bardziej popularni, erotyczni i ckliwi poeci
zbijali fortunę. I tu jest może pies pogrzebany, może o to chodzi.
Mateusz: Oczywiście, to kwestia osobistych preferencji. Tylko że ja
nie mam do nikogo pretensji za to, że lubi Mastertona, Kinga, Eversona, Guya
Smitha czy Paolo Coelho. Sam kiedyś obłędnie zaczytywałem się Mastim, nadal
noszę miłe wspomnienia (jakkolwiek by to nie brzmiało :D) z lektury
"Demonów Normandii" czy "Wyklętego". To co mi leży na
wątrobie to fakt, że wśród ludzi zajmujących się nieco poważniej - zawodowo lub
nie - literacką grozą, panuje stagnacja myślowa. Jeśli ktoś kochał Mastertona
10 lat temu, naśladował go w pisaniu, oddawał mu cześć na wszelkie możliwe
sposoby, i po tych 10 latach nadal uważa go za arcygeniusza wszechliteratury i
nadal robi tę samą literacką robotę, to sorry, ale jest leniwy intelektualnie.
Ja sam przecież Lovecrafta traktuję już troszkę po macoszemu, nie stanowi on
dla mnie numeru 1 jak jeszcze 5 lat temu. Owszem, lubię jego twórczość, ale w
samej literaturze grozy dostrzegam już lepszych od niego. Bo szukam,
selekcjonuję, jestem głodny nowych nazwisk, nowych perspektyw, nowych wizji.
Gołym okiem widać w polskiej grozie twórców, którzy szukają, którzy są głodni,
i niestety wcale nie jest ich dużo. Może inaczej - każdy szuka, ale niewielu
ludzi szuka rzeczy świeżych. To normalne, że najbardziej lgnie się do tego, co
znane, do melodii już zasłyszanych, ale jeśli ktoś aspiruje do bycia LITERATEM,
i to SZANOWANYM, jeśli żąda wyższego statusu dla horroru w świecie literackim,
to niestety - to polega nie na poszukiwaniu sprzedaży i przyjemności w tym, co
się lubi i się zna, tylko na poszukiwaniach ciągle nowych terytoriów. Tymczasem
odnoszę wrażenie, że większość polskich pisarzy grozy powiela utarte schematy i
idzie wydeptanymi ścieżkami. Efekty tego widać w twórczości: nie tworzą nowych
struktur intelektualnych. Tworzą nowe fabuły. Rzecz jasna nie łoję nikogo za
to, że pisze co mu się podoba i jeszcze to wydaje. Każdy ma do tego prawo.
Odstawiam literacką jeremiadę dlatego, że zdarza mi się często słyszeć
pretensje, że horror w Polsce nie jest należycie poważany. Ano, nie jest, ale
co się dziwić? Wystarczy spojrzeć na takiego Dukaja czy Lema, i porównać z dowolnym
utworem z horrorowego poletka - stylistycznie między obiema dziedzinami zieje
PRZEPAŚĆ. Mówię o stylistyce, a co dopiero o pomysłach.
Bizarro napomknąłem, bo to dość
popularny temat wśród ludzi piszących u nas horror, mimo że stricte faktycznie
nie można nazwać tego horrorem. Mam wrażenie, że to wygodna łatka ideologiczna
dla tych, co już nie wierzą w grozę sugestywną. Czyli 98% publikujących :).
Najwyraźniej powoli dostrzega się wyeksploatowanie starych motywów grozy, a
ponieważ przy braku sensownych poszukiwań ciężko o cokolwiek nowego i spójnego,
rozbija się co stare i czyni z tego absurd. Bizarro to może i fajna zabawka
literacka, ale pokazująca słabość środowiska. U nas koronuje się ją wśród
piszących horror na jeden z wiodących nurtów (a już na pewno na najbardziej
dostrzegalny :)) i uprawia w najlepsze, porzucając poszukiwania w innych
kierunkach. Możesz powiedzieć, że nie mam racji, że to tylko drobny ułamek
tego, co obecnie się pisze, ale 4 punkty na ten temat na KFASON-ie, dziesiątki
pisarzy uprawiających lub choćby mających kiedyś do czynienia z tym gatunkiem,
pewne nowe grono pisarzy, które wybiło się wyłącznie pisząc bizarro, serwis
poświęcony tylko temu nurtowi - dzieje się sporo. A w grozie ambitnej co? Parę
serwisów odkurzających klasyków. Jedno wydawnictwo Agharta skromnymi środkami
starające się przywrócić właściwy kierunek literackiej grozie. Jeszcze C&T,
które też odkurza klasyków, bo na nowych ludzi nie ma pieniędzy.
Nie zarzucam żadnemu autorowi, że
stara się zarobić na chleb pisaniem horrorów, choćby najprostszych. Do takiego
człowieka nie mam żadnych pretensji. Tylko powiedz tak naprawdę - ilu pisarzy
grozy zarabia tylko na pisaniu? Zapewne można ich policzyć na palcach jednej
ręki. Zresztą, nieważne ilu ich jest, kwestia w tym, czego ci pisarze żądają.
Najbiedniejszy z nich nie zyska mojego szacunku, jeśli będzie krzyczał o prawa
i miejsce na piedestale dla horroru, a zarazem przedstawiał swoją twórczością
niski poziom warstwy koncepcyjnej, a przy porównaniu stylistycznym ginął z
pierwszym lepszym głównonurtowcem lub nawet fantastą niepiszącym grozy.
Podsumowując: moje marzenie w
temacie? Podział środowiska pół na pół: połowa pisze grozę ambitną,
przekazującą w literaturze cały niepokój egzystencjalny, jaki spada na
człowieka w samotną, bezsenną noc, gdy nachodzą go refleksje rozliczające z
życia; druga połowa uprawiająca horror dla rozrywki swojej i innych, przy
okazji na tym zarabiająca (w pierwszej połowie brak takich jednostek, bo na
ogół literatura poważna się nie sprzedaje).
Paulina: To jeszcze o tych marzeniach czy wyobrażeniach - zabaw się
w proroka i spróbuj powiedzieć- mimo pesymizmu i sceptycyzmu - co się będzie w
polskim horrorze działo za 10 lat?
Mateusz: O nieba, ale ciężkie pytania zadajesz. Najbliższe 10 lat?
Mam nadzieję, że wydam książkę, która zyska same pozytywne recenzje, wszyscy
padną przede mną na kolana z szacunkiem, lasek będę miał na pęczki, wszyscy
zaczną mnie naśladować w pisaniu i Polska stanie się światową potęgą horroru…
Haha! A tak serio, to liczę, że przez 10 najbliższych lat pojawi się świeża
grupa pisarzy o wyrazistych charakterach i sprecyzowanej wizji literatury,
która wzruszy posadami horroru, pokaże nowe ścieżki - i wszyscy będą się
prześcigać w ideach. Już teraz widzę kilka nazwisk, które mogą stanowić bodziec
do takich zmian, ale tylko od czytelników zależy jak ich przyjmą... a w
zasadzie i od pisarzy, bo również ich obowiązkiem jest dostrzegać potencjał u
innych i go popierać, a nie tylko zawistnie spoglądać na lepszych albo popierać
tylko kumpli, nawet jeśli piszą chłam.
Co jeszcze? Nie mam pojęcia, co
się wydarzy, ale przypuszczam, że nagroda Grabińskiego może i zagości na stałe
na naszym skromnym poletku, ale nie zyska wielkiego prestiżu. Przynajmniej póki
do kapituły nie wejdą również przedstawiciele nauki i mediów (na co słusznie
zwrócił uwagę Wojtek Gunia, to jego myśl, ale przejmuję pełną odpowiedzialność
za jej treść). Nie rozumiem, czemu fundatorzy boją się zaprosić do współpracy
ludzi z tych działek. Czyżby obawiali się, że ktoś spoza "ekipy"
wytknie słabość gatunku?
A poza tym to nie mam pojęcia
dokąd zawędruje polski horror. Nawet nie mam pojęcia, jakie obecnie panują
trendy, przyglądając się okazjonalnie nie widzę żadnych szczególnych, może
pomożesz?
Paulina: Nie, nie pomogę Ci, takam wredna. Ja tu tylko sprzątam ;)
Obecne trendy? Słyszałam kiedyś powiedzenie "panującą modą jest nosić się
niemodnie" (i to było jeszcze przed nastaniem ery hipsterów). Myślę, że w
kwestii grozy można by to sparafrazować, "panującym trendem jest nie iść
zgodnie z trendami"
Mam nadzieję, że pomogłam ;)
A teraz ostatnie - poproszę o
złotą myśl Mateusza Kopacza.
Mateusz: Znów prosisz o n, a ja dam n + 1. Czyli będą dwie złote
myśli, obie jednak nie moje. Pierwsza, mniej poważna, ale jakże przydatna, to
wypowiedziana ochrypłym głosem pewnego strongmana sentencja: "Nie ma opierdalania
się", która zawsze mi pomaga, gdy opadają mnie siły przy pracy. Drugą,
bardziej na serio, zapisał bodajże Stanisław Jerzy Lec w "Myślach
nieuczesanych". Jej skutki widać chyba we wszystkim, co wyżej napisałem, a
brzmi ona tak: "Jeśli chcesz dotrzeć do źródła, musisz płynąć pod
prąd".
Paulina: Ha ;) Bardzo dziękuję za te zacne maksymy. I za rozmowę ;)
Komentarze
Prześlij komentarz