Nowy drapieżnik, Zbigniew Zborowski
„Zło da się opisać jako specyficzny stan pobudzenia mózgowia. Ktoś zły, a więc porywczy, pozbawiony współczucia, skłonny do manipulowania innymi ludźmi i osiągania swoich celów ich kosztem, ma nie tylko nieco inną budowę mózgu, ale też odrobinę inną jego fizjologię.”
Gdy myślimy o ewolucji, mamy przed oczami rybę, która nagle wychodzi na ląd na swoich własnych nogach. Gdy pomyślimy o tym nieco dłużej, rozumiemy, dlaczego coraz mniej jest ogromnych zwierząt. Wiemy, czym jest kość ogonowa u człowieka, wiemy także, że zęby mądrości są rudymentami, narządami szczątkowymi, pozostałością po naszych przodkach.
A obecnie? Czy ewolucja człowieka dokonuje się nadal, skoro brak kluczowych do jej przebiegu elementów? Dobór naturalny już właściwie nie ma racji bytu, odkąd nastała cywilizacja, rozwinęła się nauka, technologia i medycyna. Człowiek nie ma już także naturalnych wrogów – podporządkował już sobie, w zasadzie, cały świat.
Czy to oznacza, że już nie ewoluujemy?
„Na świecie żyje obecnie siedem miliardów ludzi. Przyjmując, że każdy z nich waży średnio pięćdziesiąt kilogramów, po przemnożeniu otrzymujemy wynik – trzysta pięćdziesiąt milionów ton. Tak, panie redaktorze. Trzysta pięćdziesiąt milionów ton świeżego mięsa. Jeszcze nigdy w całej, liczącej trzy i pół miliarda historii życia na Ziemi, nie zdarzyło się, żeby marnowała się taka ilość pokarmu. Żeby tyle wartościowego mięsa szło, za przeproszeniem pana redaktora, do piachu”
A jeśli, poprzez pewne drobne mutacje w kodzie DNA, narodziłby się nowy podgatunek człowieka rozumnego? Następne ogniwo? Jeśli ten nowy, ulepszony przedstawiciel Homo sapiens stałby się drapieżnikiem, naszym naturalnym wrogiem, żywiącym się naszą energią? Jeśli potrafiłby węszyć, tropić, rozpoznawać aury; jeśli tylko jedno jego spojrzenie wystarczyłoby, byśmy byli skłonni zrobić wszystko, co nam każe?
Na warszawskiej Pradze dochodzi do dziwnej… śmierci. Tak, właśnie. Nie można stwierdzić, że w przejściu na tamten świat ktoś Żyle pomógł – bandzior po prostu umarł. Ze strachu? I, w sumie, to dobrze – jednego zafajdanego przestępcę mniej. I pewnie tak by tę sprawę pozostawiono, gdyby Madejski, stary i zgorzkniały policjant, nie doznał swoistego uczucia deja vu. Widział już taką śmierć. Dwadzieścia lat temu…
Tylko Madejski widzi zależność. I zacznie teraz węszyć, szukać powiązań, rozgrzebywać starą sprawę. Sprawę, w której brał udział śmiertelnie chory, przykuty do łóżka nastolatek.
Nastolatek, który stał się bestią.
Rozpytywanie Madejskiego wywoła lawinę zdarzeń, w których zginie mnóstwo złych ludzi. A Madejski ma do rozwiązania jeszcze jedno śledztwo – sprawę Obcinaczy Uszu, szajki bandytów, którzy porywają młode dziewczęta, po przesłaniu narządów słuchowych ofiar do ich rodzin żądają okupu i… zabijają je, gdy tylko położą łapy na kasie.
Pewna młoda dziennikarka, grupka gangsterów, Madejski i kilku innych gliniarzy zostaną powiązani ze sobą cienką, acz niebezpieczną nicią. I każdy z zaangażowanych będzie zadawał sobie pytanie: kim jest człowiek, którego ścigają? I czy uda im się go pojmać? Zgładzić? Czy chociaż zrozumieć?
„Ale ich przeciwnik jest zaledwie cieniem. Tchnieniem nocy. Złudzeniem”
Czy on w ogóle... wciąż jest człowiekiem?
„Przez ich oczy, przez ich głowy, przez każdy cholerny zakamarek ich jestestwa przetacza się – jak po wybuchu jądrowym – ogień. Oczywiście, w domu nie ma pożaru. To płoną ich myśli, słowa i uczynki. Im gorsze, im bardziej plugawe – tym bardziej pieką. A potem przychodzi fala uderzeniowa. To przerażenie, zwierzęcy strach, bezsilność schwytanej w sidła ofiary. Trwoga tak straszna, że nawet śmierć wydaje się wybawieniem”
Kilka razy w trakcie lektury powracałam do skrzydełka na okładce, by się upewnić, że Zborowski jest debiutantem. Autor ma dość imponujący życiorys – przemytnik, robotnik leśny, podróżnik, dziennikarz, reporter. Obecnie - zastępca redaktor naczelnej… „Pani Domu”. I myślałam sobie, kierując swoje słowa do autora: „Ja-cię-nie-mogę, Zbychu, Ty chyba ściemniasz, że to debiut!”. Bo, naprawdę!, życzyłabym sobie takiego. Ba, życzyłabym sobie, by choć moja dziesiąta książka była tak dobra. Kurczę, choć jedna!
Fabuła książki wciąga jak bagna biebrzańskie. Mamy tu soczysty kryminał z leciutkim wątkiem fantastycznym, maleńkim miłosnym, gigantycznym sensacyjnym. I odrobinę dramatu. Akcja to przyspiesza, to zwalnia, suspens jest nie do przebicia. Zwroty akcji skromne, książka generalnie zmierza do jednego punktu, konsekwentnie trzymając się narzuconej linii fabularnej.
Co mi się najbardziej podoba w tej powieści, to język i… dowcip. Ten pierwszy elastyczny, niebanalny, wyśmienity. Słownictwo i styl wysławiania się bohaterów cudownie dostosowany do ich osobowości, statusu społecznego, wykształcenia. Doceniam dobrą, porządną prozę. Zaś dowcip? Ironiczny, niewymuszony. Męski.
Biorę całą tę powieść i jeszcze trochę. Przeczytam ponownie, to na bank. Pięknie, wybitnie napisana, z nienagannym stylem i doskonałą formą. Jedno, co wprawiło mnie w zadumę, to pytanie, czy policja posługuje się więziennym slangiem w mowie potocznej, między sobą? To jedyna moja uwaga, która jednak absolutnie nie ma, na dłuższą metę, znaczenia.
Jeśli poszukujecie wyjątkowej, dobrze napisanej książki, w której znajdziecie i świetnie wykreowanych bohaterów, i śmiałe opisy, i brawurowe akcje, i zagadkę – sięgajcie. A jeśli ktoś mi jeszcze raz powie, że Polacy nie umieją pisać… to poszczuję ich Nowym Drapieżnikiem. Po prostu.
A na koniec wyrażę jedynie ubolewanie, że Zbigniew Zborowski napisał, póki co, tylko tę jedną powieść. W ciemno deklaruję, że zostałam niniejszym dozgonną fanką prozy pisarza i przeczytam wszystko, co wyjdzie spod jego pióra. Oprócz, rzecz jasna, ewentualnych artykułów w gazecie... ;) Książkę poproszę. I to jak najgrubszą!
Panie Zborowski, do roboty!
Komentarze
Prześlij komentarz