Sukkub, Edward Lee
Sukkub (śrdw.-łac. succubus, od łac. succuba - "nałożnica", od succubare - "leżeć pod") – w demonologii sukkubami nazywa się demony przybierające postać nieziemsko pięknych kobiet (często obdarzonych również atrybutami charakterystycznymi dla demonów, np. rogami albo kopytami), nawiedzające mężczyzn we śnie i kuszące ich współżyciem seksualnym (zespół "demona nocy"). /za wikipedią
Sukuby to, jak widać powyżej, demony, które, mówiąc najprościej, gwałcą we śnie. Kobiety-demony. Ich męskimi odpowiednikami są inkuby, incubusy, i podejrzewam, że ci z Was, którzy tego nie wiedzieli, wspominają kapelę o nazwie Incubus i otwierają szerzej oczy. Temat brzmi całkiem ciekawie, zważywszy na to, że wiele osób, niezbyt obeznanych z tematem, zapewne życzyłoby sobie snów z udziałem takich ładnych demonów seksu. Nie dajcie się zwieść pozorom – te demony wcale nie odpowiadają za te przyjemne, lekko erotyczne sny, które wyśniewają młodzi chłopcy w okresie dojrzewania czy dziewczynki, marzące o rycerzu w lśniącej zbrodni.
Z góry uprzedzam, że to nie będzie recenzja, ale raczej próba analizy prozy Edwarda Lee przez pryzmat jego kontrowersyjnej powieści „Sukkub”.
Są takie książki, które pozostawiają człowieka całkowicie rozbitego. I nie, nie mam tu na myśli wiekopomnych, rozrywających serce wybitnych dzieł literatury pięknej. Książka Edwarda Lee to absolutnie inny kaliber, który wyraża się w zupełnie innej, co by nie powiedzieć skrajnej, estetyce. A ja nie jestem osobą, którą łatwo zgorszyć czy zniesmaczyć, naprawdę. Potrafię jeść w czasie czytania Ketchuma. Przez lata obcowania z literaturą moja wrażliwość przesunęła się dość znacząco w stronę ekstremum, dzięki czemu potrafię na chłodno oceniać nawet najpaskudniejsze fabuły.
I teraz mam problem. Bo, choć „Sukkub” do literatury pięknej nie należy w żadnym wypadku i w żadnym kontekście, to jednak miewa swoje momenty. Niestety, jakkolwiek modne i popularne jest czytanie Lee (a wręcz: awangardowe i cool), to ja tego nie kupuję. A przynajmniej niezupełnie. Książkę czyta się szybko, fabuła zaciekawia, styl, choć momentami toporny, bywa znośny, język – czasem kwiecisty, satysfakcjonujący. Jack Ketchum też pisze ekstremalną prozę. I jeśli miałabym porównywać obu panów, to... Ketchum jest lepszy. Zdecydowanie. Ale do tego jeszcze wrócę.
Cóż mam do zarzucenia Lee? Ano, sporo. Bowiem naprawdę nie mam problemu z opisem mega obleśnych scenek gwałtów, morderstw i różnych innych bezeceństw. Choć mam bujną wyobraźnię, to jednak oddaję literaturze jej święte prawo do rządzenia się własnymi prawidłami. Chodzi mi jednak o jedną, maleńką kwestię: logika. Czytywałam życiorysy seryjnych morderców, nie tylko tych zorganizowanych, ale także tych psychopatycznych świrów. Ba, należę do fanów kontrowersyjnego filmu „Urodzeni mordercy”, traktującego, tak pokrótce, o bezsensownej przemocy. Lee stworzył bohatera, od którego – teoretycznie – Mallory Knox i jej uroczy małżonek mogliby się uczyć. Ale tylko teoretycznie. Bo mimo wszystko czyny zbrodniczego małżeństwa można było… ubrać jakoś w odzienie mrocznej sztuki. A u Lee… nie ma to po prostu ładu i składu.
Są na świecie sadyści, którzy robią z ludźmi potworne rzeczy. Wiem. Psychopaci charakteryzują się zachwianą moralnością i totalnym brakiem empatii. Wiem. Ja to wszystko wiem. Ale jaki jest sens w tym wszystkim, drogi Edwardzie? Nie zrozumcie mnie źle. Ja po prostu tego nie kumam. Mam wrażenie, że autor pojechał za mocno w swoich fantazjach, niemalże każdego bohatera stwarzając jako najgorszą, najbardziej pojechaną i najbardziej ekstremalną wersję człowieka rozumnego, który w pewnym momencie sprawia wrażenie, że człowiekiem rozumnym nie jest. Tylko bydlęciem. Okej, są tacy. Ale czy to oznacza, że logiczne jest nagromadzenie takowych w jednej, właściwie krótkiej, książeczce?
I lecę dalej. Czyżby autor naprawdę tak słabo się znał na kobiecym ciele? ;) Prawdę mówiąc niektóre sceny seksu opisane w książce wywołały mój kpiący uśmiech. Zamiast wielką literaturę przypominały… cóż, typowe porno, w którym niewiele jest miejsca na analizę rzeczywistych, potencjalnych emocji kobiet w czasie masturbacji/ stosunku. I znów: nie jestem pruderyjna. Ale pornografia ma to do siebie, że jest tworzona głównie dla mężczyzn i ona sama w sobie stanowi niejako fantazję. W „Sukkubie” jest to samo. Mrzonki młodego, niedoświadczonego chłopaczka, który masturbuje się przy rozkładówce Playboya i układa w głowie scenariusz, który z rzeczywistością ma niewiele wspólnego. Fantazja. I to bardzo, ale bardzo płytka.
Tak. To dobre słowo. Proza Lee, przynajmniej tutaj, jest płytka.
Wisienką na torcie jest swoisty język, który autor stworzył na potrzeby tej książki. Takie dodatki - dziwne słowa, emblematy - to wyjątkowe smaczki, dodające historiom jakiejś takiej... egzotyki, czegoś, co sprawia, że dana powieść staje się automatycznie bardziej kompleksowa, niejednoznaczna. Ale znów: co za dużo, to niezdrowo. Bo gdy co drugie, trzecie słowo jest wymyślone, to czytelnikowi lasuje się mózg i w końcu pada na łoże, nieomal zemdlony z wysiłku. I to tego niepotrzebnego i niesatysfakcjonującego.
Wisienką na torcie jest swoisty język, który autor stworzył na potrzeby tej książki. Takie dodatki - dziwne słowa, emblematy - to wyjątkowe smaczki, dodające historiom jakiejś takiej... egzotyki, czegoś, co sprawia, że dana powieść staje się automatycznie bardziej kompleksowa, niejednoznaczna. Ale znów: co za dużo, to niezdrowo. Bo gdy co drugie, trzecie słowo jest wymyślone, to czytelnikowi lasuje się mózg i w końcu pada na łoże, nieomal zemdlony z wysiłku. I to tego niepotrzebnego i niesatysfakcjonującego.
Lee i Ketchum |
W załączonym do wydania kolekcjonerskiego wywiadzie z serwisem Horror Online Lee mówi o tym. Że horror "to rozrywka, a nie żadne zawoalowane literackie działanie", a także stwierdza, że lubi to przegięcie, i basta. Wychodzi na to, że ja horroru... nie rozumiem.
Nie powiedziałabym, że Lee tworzy gore dla samego gore. Rzeczywiście potrafi w jakiś sposób uargumentować swoje fiksacje. Nie ma wątpliwości, że w swojej klasie to naprawdę niezła książka. W swoim gatunku – horror ekstremalny – jest to pozycja jak najbardziej akuratna. Jednak w takim wypadku Ketchum dla mnie owego horroru ekstremalnego nie tworzy. Widzicie tę różnicę?
Nie powiedziałabym, że Lee tworzy gore dla samego gore. Rzeczywiście potrafi w jakiś sposób uargumentować swoje fiksacje. Nie ma wątpliwości, że w swojej klasie to naprawdę niezła książka. W swoim gatunku – horror ekstremalny – jest to pozycja jak najbardziej akuratna. Jednak w takim wypadku Ketchum dla mnie owego horroru ekstremalnego nie tworzy. Widzicie tę różnicę?
Porównując „Sukkuba” do „Ludzi z bagien”, druga książka sprawiła mi więcej przyjemności, ba! oceniłam ją 5/6. Fakt, w tej drugiej jest więcej dziwactw, więcej wszystkiego. Dlaczego łatwiej mi tamtą przyjąć? Bo z góry wiadomo, że to fiksacja zupełna.
Ja jestem zdania, że każdy horror może być doskonały. Każdy. Niezależnie od tego, czy traktuje o nawiedzonym domu, o duchach, o wampirach, o zombie czy o podłych ludziach. Naprawdę. Złotym środkiem jest tutaj zrównoważenie realizmu z niesamowitością. Jeśli niestworzone potwory, to każdy jeden element dodatkowy, bardziej przyziemny, powinien być jak najbardziej realny. Może się czepiam. Pisarz może zaginać rzeczywistość. Ba, nawet powinien, od tego jest; gdybym chciała realizmu, włączyłabym sobie wiadomości. Chodzi o to, że kiedy poruszamy się w strefie fantazji, ta strefa będzie nas bardziej przerażała, jeśli umiejscowimy ją tam, gdzie na co dzień czulibyśmy się bezpiecznie. Bardziej martwimy się o bohaterów, których nękają potwory, jeśli odnajdujemy w nich cząstki samych siebie. Wrzucajcie, drodzy autorzy, apokalipsę, mrok, piekło i demony do swoich książek, ale wszystkie wątki poboczne, bohaterów, tło historii uplećcie z tego, co istnieje naprawdę. Taki kontrast między niesamowitością a realizmem naprawdę dużo bardziej przerazi czytelnika, niż bajka, w której wszystko jest wyssane z palca, łącznie z głównym bohaterem (z wyłączeniem, rzecz jasna, science-fiction, ale to chyba logiczne, prawda?). Lee wprowadził różowy księżyc, prastarą rasę ludzi czy też - nową mitologię, sukkuby, opętanie i dziwne sny. I na tym powinien był poprzestać.
Moi drodzy, horror to coś więcej, niż obrzydzenie. W to wierzę. I szalenie żałuję, że taki cudownie groźny temat został potraktowany z taką... przesadą. Naprawdę.
Czytałabym! |
Mimo to wszystko: lubię gościa. Serio. W tym wypadku Lee kojarzy mi się... (i proszę, nie bijcie) z Koontzem. Który również ma niesamowitą wyobraźnię. Któremu również zdarzają się Książki Idealne. Którego uwielbiam, pomimo, iż często zdarzają mu się tzw. wtopy. Lubię Lee za jego konsekwencję w tworzeniu makabry. Za zamiłowanie i pasję, którą widać. Za (sic!) wyobraźnię. W "Sukkubie" jednak, moim zdaniem, się nie popisał. Albo raczej: "się przepisał".
I, by wprowadzić nieco paradoksu do moich wypocin, jeszcze słowo na temat załączonego opowiadania "Matka" (opublikowanego także w antologii "15 blizn"). Jest mocne, jest zabawne, jest obleśne i jest dobre.
Pozostawiam zatem "Sukkuba" Edwarda Lee bez oceny. Czy jest to przerost formy nad treścią? Czy ta opowieść, reklamowana jako mega odjazdowa, mega obleśna i mega pojechana, nie ma w sobie nic poza tym właśnie?
Przede mną jeszcze „Gollum”, który czeka, przytulony do Ketchuma, na półce. A Wam rzucam wyzwanie: przeczytajcie. A potem wróćcie tu i powiedzcie mi, co myślicie.
Przede mną jeszcze „Gollum”, który czeka, przytulony do Ketchuma, na półce. A Wam rzucam wyzwanie: przeczytajcie. A potem wróćcie tu i powiedzcie mi, co myślicie.
Succubi, tłum. Bartosz Czartoryski
Replika 2011
ISBN: 978-83-76741-38-3
liczba stron: 328
Komentarze
Prześlij komentarz