Kulisy Polskiego Horroru. #18 Marcin Podlewski
Marcin Podlewski: najromantyczniejszy autor polskiej grozy. Nie wiem, czemu, ale tak właśnie mi się kojarzy... Może to za sprawą "Happy END-u", które jest taką kombinacją fantastyki, obyczajówki, romansu i metafizycznej grozy, że automatycznie autor jawi się jako nieco bujający w obłokach z sercem na dłoni? Co nie oznacza, że jest znowu taki delikatny, co to, to nie! W swojej prozie potrafi czasem zawarczeć.
Dziennikarz, publicysta, redaktor, pisarz, ojciec, niekoniecznie w tej kolejności. Jak się przekonacie po lekturze naszej rozmowy, rola ojca przychodzi pierwsza. A za nią tysiąc innych ról. Powieściowo zadebiutował wspomnianym "Happy ENDem" w wydawnictwie Studio Truso i obecnie pracuje nad space-operą (ponoć każdy facet powinien choć jedną taką w życiu napisać). Ponadto napłodził sporo opowiadań i pewnie jeszcze niejedno spłodzi. Literacko. Choć, w sumie, kto go tam wie... Ekhm. Słowotwórca, marzyciel i dość sympatyczny facet z ogromnym (mam nadzieję) poczuciem humoru. Przekonajcie się sami.
Dziennikarz, publicysta, redaktor, pisarz, ojciec, niekoniecznie w tej kolejności. Jak się przekonacie po lekturze naszej rozmowy, rola ojca przychodzi pierwsza. A za nią tysiąc innych ról. Powieściowo zadebiutował wspomnianym "Happy ENDem" w wydawnictwie Studio Truso i obecnie pracuje nad space-operą (ponoć każdy facet powinien choć jedną taką w życiu napisać). Ponadto napłodził sporo opowiadań i pewnie jeszcze niejedno spłodzi. Literacko. Choć, w sumie, kto go tam wie... Ekhm. Słowotwórca, marzyciel i dość sympatyczny facet z ogromnym (mam nadzieję) poczuciem humoru. Przekonajcie się sami.
Paulina
Król: Kim jest Marcin Podlewski?
Marcin: Aktualny Marcin Podlewski to efekt eksperymentu genetycznego: skrzyżowania
redaktora pism fachowych, pisarza i niani. Owa mutacja sprawdziła się
trójfazowo: redaktor generuje cienki i czerstwy, ale zawsze, chleb, pisarz
przerabia podaną mu kawę na opowiadania i powieści, a niania w mozole wychowuje
nowego członka społeczeństwa.
Paulina: To zacznijmy od początku. Od jak dawna piszesz? Skąd w ogóle pomysł na pisanie?
Marcin: Piszę od dość dawna i gdzieś tam w
sieci oraz na starych płytach CD leżą moje dawne teksty z lat ‘90. Owe
historyczne płody stworzył wszakże człowiek, którego już nie ma. Był to ambitny
młodzieniec, romantyk, wielbiciel Joy Division, zapatrzony w Borroughsa, Jima
Jarmuscha — słowem, młodzieniec z bloku romantycznie kaszlący suchotami w
chusteczkę higieniczną, z rozwianym szalem i włosem (gdyż włosy wówczas jeszcze
posiadałem), piszący na rozklekotanej maszynie marki OLYMPIA krótkie, dłuższe i
często obrazoburcze formy związane z fantastyką. Tej fantastyki nie było
zresztą wiele — teksty raczej romansowały z realizmem magicznym, były dołujące,
czarne i krwiste.
Młodzieniec ów, po publikacji
niektórych opowiadań w "Lampie" Dunina Wąsowicza w końcu, co było do
przewidzenia, zmarł na serce. Żałuję go nieco, ale to było hmmm…nieuniknione.
Tak to bywa z "twórczością pierwszą" — klepie się tekstów sporo, ale
są to formy jeszcze walczące z emocjonalnością piszącego.
Tuż przed śmiercią młodzieńca – a także
po niej - nastąpił długi okres
milczenia, grafomanii i klepania, klepania, klepania aż OLYMPIA się rozpadła i
wskoczyło te 10 tysięcy godzin pisania (podobno
10 tysięcy godzin każdy musi przerobić) plus reset twórczy. Wtedy mogłem
albo rzucić już wszystko w cholerę, albo pisać dalej. Tak więc, choć czułem się
nieco dziwnie (wracać do pisania przed 40—tką?), wziąłem się i zacząłem pisać
ponownie, po resecie.
A skąd bierze się pisanie? Sama
piszesz, więc wiesz, że pisanie z niczego się nie bierze. Po prostu wiesz, że
musisz pisać - nawet, jeśli to grafomania. Na to po prostu nie ma rady. Pisanie
to choroba, zapewne schorzenie genetyczne, co gorsza nie gwarantujące talentu.
Siedzisz więc i piszesz bo nie potrafisz inaczej — choćby do szuflady. Na to
cholerstwo nie ma lekarstwa.
Paulina:
Czyli fantastyka, magia,
mrok. Wzorowałeś się na kimś? A raczej powinnam zapytać, czy ten świętej pamięci młodzieniec się na
kimś wzorował?
Marcin:
Jeśli mówimy o tamtym
młodzieńcu, to czytał on bardzo dużo — w sumie, to zbudował sobie istny pałacyk
z książek. Tolkien, Jonathan Carroll, Donaldson, Palahniuk, Easton Ellis, Snerg,
Salinger, Orwell, Kosiński… Kiedyś
udzielałem wywiadu, w którym powiedziałem, że w pewnym momencie inspiracje
zaczynają się mieszać. Czytasz coś, co cię fascynuje i pragniesz pisać tak, jak
Wielcy. Potem zaczynasz zauważać, że o ich wielkości świadczy warsztat i
zaczynasz fascynować się samym warsztatem, ową gładkością w pisaniu. Weźmy
takiego Huellebesqa. W jednej ze swoich książek zaczyna rozwijać na dwie strony
opowieść o kaloryferze, ale pisze to zajmująco — i to jak jeszcze — chce się o
tym kaloryferze czytać. To dowodzi, że jeśli potrafisz pisać, możesz pisać o
wszystkim — warsztat się wybroni. Tym zatem byłem zafascynowany — ową lekkością
Wielkich, że już tak zostaniemy przy tej nazwie. Wielcy mogli pisać horrory,
fantasy, obyczajówki… nie o to chodziło. Chodziło o to, że potrafili słowem
nakreślić materię. I za to ów młodzieniec ich podziwiał. Pragnąłem wzorować się
więc na warsztacie — a to jest coś niedoścignionego. Nie potrafiłbym także
wskazać konkretnego warsztatu. Tych, których kochałem czytać było po prostu
bardzo wielu. I nie mówię tego dlatego, że nie chcę kogoś wskazać — tylko
trudno mi wybrać pomiędzy takim np. Wolfem i jego "Cieniem kata", a
takim Bukowskim. Co gorsza, dokłada się do tego wszystkiego nałogowo zbierana
"Nowa Fantastyka" — pełna przecież rozmaitych pisarzy. Taka
mieszanina musi w końcu spowodować pieprznik w głowie. Pewnie dlatego napisałem
"Happy END" — chciałem mieć powieść, w którą mógłbym upchać wszystko
— i fantastykę, i horror, i obyczajówkę.
Paulina:
A jaka była geneza narodzin „Happy ENDu”?
Marcin:
W zasadzie, to
"Happy END" narodził się bez bólu. Akurat skończyłem grafomańską,
kiepską powieść — szczegóły na jej temat litościwie pominę — i, napisawszy
owego upiorka byłem przekonany, że to już koniec. Nie było sensu ponownie
klepać kolejnych kocopołów i płodzić maszkar. Coś się, uznałem, zepsuło. Może
mózg się przegrzał, może dostałem pisarskiego skurczu — cholera wie.
Zrezygnowany, zacząłem sobie przeglądać jakieś stare dzieła młodzieńca-romantyka
i znalazłem "Tetratologię Gliceryna". To były takie cztery nowelki o
niejakim Glicerynie, który wprowadza do życia swojego i innych opary absurdu.
Przypomniałem sobie jak to się wtedy lekko pisało… i wtedy nastąpił reset.
Z tym resetem jest tak, że — jak
przypuszczam — każdy w końcu się zresetuje. Piszesz w pocie czoła, stękasz w
cierpieniu, łykasz łzy i smarki i nagle — zupełnie niespodziewanie — następuje
pęknięcie, coś strzela w mózgu i myślisz o Mozarcie.
Znacie tę historię. Rzecz w tym, że
Mozart był geniuszem. On nie pocił się i nie stękał. Siadał i klepał sobie
nuty, w tym napisał utwór o pierdzeniu i odbycie, a wszystko było doskonałe.
Broń Boże, nie porównuję się do Mozarta! Mówię tylko, że nagle zrozumiałem, że
będę pisał albo lekko, albo wcale. A skoro mam już pisać lekko, to sobie
napiszę, co chcę. I wziąłem się do roboty. Cierpiący, romantyczny młodzieniec
zapadł w mrok i zaczęło się pisanie "Happy END". Wiedziałem jak
powieść się skończy, a zatem mogłem wsadzić w nią wszystko. I wsadziłem.
Bawiłem się przy tym świetnie. Powieść tyczy się tajemnicy i zależało mi na
tym, by tę tajemnicę uczciwie wyjaśnić. A skoro już znałem rozwiązanie, mogłem
polecieć bez trzymanki. Niech żyje reset!
Paulina:
I bardzo dobrze się
stało ;) Pojawiłeś się także w wielu antologiach. Czy którąś z nich wspominasz
szczególnie miło?
Marcin:
W zasadzie nie muszę
wybierać, bo nie jest tych antologii aż tak wiele. Antologie to świetna sprawa.
Siedzi sobie gdzieś jakiś Redaktor i zadaje temat antologii. A ty człowieku,
siadaj i pisz. Rewelacja! Antologia "Zombiefilia", którą obecnie
zassało ponad 40 tysięcy czytelników, była chociażby antologią o zombie.
Rewelacyjna tematyka — napisałem tam "Inspekcję" traktującą o
postapokaliptycznym świecie po nieumarłej zarazie. Z kolei seria redagowana
przez Kingę Ochendowską -
"Halloween 31.10" — której wyszły już trzy tomy, to antologie
horroru. W pierwszej miałem do opracowania nawiedzoną wieś, w następnej —
czarownice, przez co dowiedziałem się więcej o magii i grimoirach niż zamierzałem
(sorry, ale w antologii "31.10 Halloween Księga Cieni" znajdziecie
prawdziwe, częściowo zakazane zaklęcia).
Kolejnym plusem każdej antologii jest
fakt, że możesz się dzięki niej sporo nauczyć. I tak, dzięki antologii "Po
drugiej stronie" poznałem weird fiction i Grabińskiego. Dzięki
"Science fiction po polsku 2" napisałem pierwsze opowiadanie stricte militarne… powiedzmy. A dzięki
"Księdze Wampirów", która wyjdzie już niebawem, napisałem pierwsze
opowiadanie o wampirach, w którym spróbowałem ugryźć wampira tam, gdzie go
jeszcze (mam nadzieję) nie ugryziono. No i jest jeszcze "Szklana
Góra" — ale to już moje ponure baśnie, więc nie wiem czy pasuje do wzorca.
Paulina:
Którą formę
preferujesz - dłuższą, powieściową, czy krótką?
Marcin:
Nie mam specjalnych
preferencji. Jeśli chodzi o opowiadania, to zajmują mi średnio 25 do 30 stron,
a więc plasują się tak, jak jeden rozdział powieści, która — w takim wyliczeniu
— jest zbiorem, powiedzmy, piętnastu opowiadań. Sądzę, że powieść jest jak
płyta, a jedno opowiadanie jak singiel. Pisząc powieść musisz się postarać, by
cała płyta brzmiała dobrze i to z pewnością trudniejsze, ale daje też znacznie
większą satysfakcję.
Paulina:
A jak znajdujesz
inspirację do tworzenia swojej, hm, literackiej muzyki? Skąd przychodzą pomysły? Spisujesz je?
Marcin:
Teraz, kiedy piszę
space-operę z elementami horroru, muszę sporo rzeczy zapisywać. W zmęczonym
łbie muszę w końcu upchnąć całą Galaktykę, a, co gorsza postanowiłem sobie, że będę opierał się na
realiach — siedzę więc w tablicach astronomicznych, mapach Drogi Mlecznej, najnowszych badaniach i konsultuję dziesiątki
pierdulii technicznych. Masakra. Przy "Happy END" tego nie było —
miałem jakieś drobne rozpiski z bohaterami i spis pewnych elementów, które się
mają pojawić — tzw. szkielet fabularny. Jak widać staram się być zorganizowany,
ale bez przesady. Chociaż może i przesadzam? Weźmy pierdoły, które Tomasz
znajduje po swojej byłej w mieszkaniu czy elementy kobiecych ubiorów — zarówno
w "HE" jak i np. w "Sercu i wahadle" (antologia
"31.10. Halloween Księga Cieni) musiałem przekopać się przez najnowsze
serwisy dotyczące kobiecej mody, sprawdzić, co jest na topie, ile co kosztuje,
gdzie to dostać. Paranoja. Wyobrażasz sobie, co mam teraz w mózgownicy pisząc
space-operę? Kociokwik.
Co do pomysłów — mam ich nieco w zapasie ale to dlatego, że
nie mogłem wykorzystać ich wcześniej z uwagi na wspomniane młodzieńcze problemy
kreacyjne. A teraz — ciach, odcinam kuponiki. Ale nie tylko. Wpadłem ostatnio na
to, co dzieje się NAPRAWDĘ z ludźmi, kiedy umierają. Pewne sygnały już się
pojawiały, ale w sumie nikt tego jeszcze nie napisał. I już jest pomysł na
horror. Może go machnę, kiedy napiszę przynajmniej pierwszy tom space-opery.
Paulina:
Odcinasz kuponiki -
dużo Ci ich zostało?
Marcin:
Trochę ich jest, ale
bez przesady. Mam nadzieję, że pojawią się nowe. Wierzę też, że mogę pisać i o
kaloryferze. O ile, oczywiście, będę pisał dobrze.
Marcin:
Jak wspominałem,
jestem Redaktorem Nianią. Pracuję online i opiekuję się — już prawie trzyletnim
— synkiem. Mój proces pisania wygląda aktualnie tak, że kiedy synalec usypia w
ciągu dnia na dwie godziny (o ile usypia) to siadam przed laptopem. Najpierw
kiwam się jak stary, zmęczony glon. Piję kawę, powoli wracając z krainy
Strażaka Sama, pociągów i potworów leczonych zastrzykami. Potem przeglądam
rozdziały space-opery i zaczynam pisać jak szalony. Następnie, znienacka, budzi
się potomek. Koniec.
Wieczorem, czy — jeśli domówię się z
żoną — po kawiarniach (piszę w nich czasami, bo w domu nie zawsze są warunki)
mogę pisać teksty techniczne, jako redaktor. To już warsztat innego rodzaju —
wymaga zupełnie innego systemu pracy. Jeśli chodzi o płody twórcze — tak dobrze
nie mam. Nocą nie mam ich siły kreować, najlepiej pisze mi się za dnia. Teksty
fachowe to bowiem co innego — korzystam z materiałów i wiedzy, więc mogę je
pisać i nocą. Na kreację wieczorną jestem już zbyt padnięty.
Boże, jak sobie pomyślę, że kiedyś
człowiek miał kupę czasu na pisanie, ale nie przeżył jeszcze resetu twórczego…
Wtedy stękałem nad kartką, klepałem w pocie czoła w klawisze OLYMPII… Dziś mogę
pisać… a nie mam kiedy pisać. Paranoja. Oczywiście, gdybym miał wybierać —
pisanie czy synek, wybrałbym synka. Sorry — książki nie dadzą mi buziaka, nie
zrobię z nimi zupy ze Smerfów czy nie poopowiadam im bajek o krukach i bardzo
grubych myszach.
Paulina: A jakie plany na nowy rok?
Marcin:
Skończyć pierwszy tom
tej całej powieści s-f i załapać się, po "Dobranoc Pimky Limky"
(czyli opowiadaniu, które wejdzie gdzieś w okolicach lata do "Nowej
Fantastyki") z jeszcze jednym opowiadaniem do "NF" — tym razem w
klimatach fantasy, bo nigdy jeszcze nie pisałem fantasy, a chciałbym. Miałem
jeszcze inne, szumne plany ;) ale space-opera je przysłania. Na razie latam
zatem po Galaktyce. Czasem łapię się za głowę i myślę, w co się wpakowałem, ale
w sumie każdy szanujący się facet powinien napisać przynajmniej jedną
space-operę.
Paulina:
Głębokie ;) Chyba
nigdy nie czytałam żadnej space-opery ;) Pogadamy o książkach? Co czytasz tak
in general? Masz ulubionych zagranicznych pisarzy?
Marcin:
Wstyd się przyznać,
ale aktualnie mam 59 książek na Kindle do przeczytania. Leży tam "ZOO
City" Bakes, "Cyrk Nocy" Morgenstein, zaległe zbiory
Grabińskiego, książki Piekary, horrory Le Fanu, jakiś stary zbiór opowiadań
Grzędowicza… Z racji space-opery odświeżam sobie niektóre tomiki o Honor
Harrington Websa - głównie z powodu ciekawych rozwiązań technicznych, tak samo
jak ukochanego Lema czy powieści Nivena.
Co do ulubionych pisarzy... Widzisz,
problem polega na tym, że bardzo dużo kiedyś czytałem (teraz, tak na
marginesie, brakuje mi na to czasu i muszę wybierać: pisać czy czytać). Może
tak: ostatni ulubieni? Fantasy — Stephen R. Donaldson, S-F - Dean Simmons, horror — Clive Barker,
literatura piękna — Huxley, Kosiński, Kurt Vonnegut… W sumie literatura piękna to, jak
widać, już starzy ulubieni… ale to dlatego, że wciąż do nich powracam.
Paulina:
A co z polską
literaturą?
Marcin:
Ostatnio odświeżam
sobie w tzw. przerwach „Trylogię Husycką” Sapkowskiego. Poza tym polecam
Grzegorza Gajka czy Magdalenę Kałużyńską — to takie rosnące właśnie ikony
polskiego horroru. No i oczywiście Lem. Ale Lema czyta się na okrągło i bez
końca, to chyba normalne…
Paulina:
Ale obserwujesz to, co
się dzieje na polskim podwórku grozy?
Marcin:
Zapewne chodzi ci nie
tylko o powstające ziny i magazyny takie jak Horror Masakra, ale i Nagrodę Polskiej Literatury Grozy Stefana Grabińskiego. Fakt — naprawdę sporo się
dzieje. Ludzie uwierzyli, że mogą coś zrobić i robią. Już same informacje o
webserialu "Horda" tyczącego się tematyki zombie nastrajają
optymizmem. Jest zatem nieźle, czego dowodzi też spektakularny sukces
"Zombiefilii". Horror przestaje być w Polsce tylko dodatkiem do
fantastyki, a staje się pełnoprawnym, respektowanym gatunkiem literackim. Nawet
"Happy END" ostatnio trafił do listy nominacyjnej do nagrody Złotego Kościeja — byłem w pozytywnym szoku. A zmieniać trzeba sporo. Wiesz, Magdalenę Kałużyńską wymieniłem tu nie bez przyczyny — czy zdajesz sobie sprawę z tego,
że kiedy wydawcy dowiadują się, że horrory - i to dobre - potrafi pisać kobieta
nie wiedzą, jak się zachować? Bo kobiety powinny pisać romanse i obyczajówki. A
im się horroru, diablicom, zachciewa! Ciekawe czy znana ci pewnie Sylwia Błach
— kolejna autorka powieści grozy — ma ten sam problem? To chyba dowód na to, że
na planie polskiego horroru jest jeszcze sporo do przeskoczenia…
Paulina:
Tak, wiem, o czym
mówisz. I właśnie o to mi chodzi - nie tylko o drobne inicjatywy, ale o całość.
Właśnie o to, że coraz więcej osób pisze - i kobiety, i mężczyźni, i młodzi, i
starzy. Nagroda Grabińskiego, przeróżniste portale... Nawet wspomniany przez
Ciebie Złoty Kościej nigdy nie miał aż tak wielu nominacji ;) Coś się dzieje.
Marcin:
Istotnie. Coś się
ewidentnie rozwija. Nazwiska, wcześniej znane z horrorowych antologii zaczynają
wychodzić na światło dzienne. Już nie tylko Dawid Kain, ale i Paweł Mateja,
Michał Stonawski, wspomniana już Sylwia Błach i Magdalena Kałużyńska, Tomasz Czarny, Krzysztof Dąbrowski, Rafał Kuleta, Łukasz Radecki, Marek Grzywacz,
Grzegorz Gajek.… sorry, wszystkich nie dam rady wymienić ale jest ich sporo.
Tych ludzi łączyły takie antologie jak "Gorefikacje" (niebawem pojawi
się część druga), "Halloween 31.10" czy "Zombiefilia".
Część z nich wydała własne książki — w wersji elektronicznej i papierowej. To,
co zaczęło się od wspólnej pasji zaczęło przybierać realny kształt polskiej
sceny horroru. Przypomnieliśmy sobie, że mamy Grabińskiego, że polskie horrory
to nie tylko kiepskie filmy, że jest w nich potencjał — i to naprawdę spory.
Czytam opowiadania tych autorów i nie widzę już różnicy pomiędzy ich dziełami,
a opowieściami wyrobionych, zagranicznych pisarzy. Jest nawet lepiej. Mamy
doświadczenia, których tzw. "ludzie Zachodu" nie zrozumieją. Jest w
Polakach umiejętność trzeźwej oceny tego, co w horrorze jest dobre, a co jest
tylko papką dla mas. Mamy też w sobie tą dobrą dla horroru szarość, znaną tak
dobrze mieszkańcom blokowisk, znamy na wyrywki polską depresję, ukształtowały
nas wspomnienia niewoli i polskie narzekactwo. Słowem, mamy genetycznie
zakodowane mroczne składniki, z których możemy przyrządzić świetny eliksir
tekstowy.
Paulina:
Właśnie... mamy
depresję jakoś wpisaną w naszą ponurą narodowość. Nie jesteśmy wesołym społeczeństwem.
Mamy krwawą przeszłość, ale i nieco zaściankową mentalność. Ludzie są z natury
pesymistami. I tak teraz... polski horror... czy bardziej po polsku: polska
groza. Coś nowego. Zatem... bez kija nie podchodź. Mam wrażenie, że poza samą w ogóle
istotą horroru, ten gatunek literacki musi starać się niejako podwójnie. Po prostu nie jest bezpieczny. Nie jest rentowny.
Inwestycja w horror to ryzyko. Nie tylko ze strony wydawców, ale i ze strony
samych autorów. Na zasadzie: "skoro piszę dobrze, to czemu pchać się w
nieopłacalną grozę? Nie lepiej swój talent "zmarnować" na coś, co się
sprzeda?". Skąd w Tobie ta chęć zaryzykowania? W "Happy END"
pokazałeś, że potrafisz pisać obyczajowo. I o miłości. Potrafisz pisać...
wielotorowo i wieloznacznie. Dlaczego nie stałeś się polskim Nicolasem
Sparksem, tylko zająłeś się ryzykowną grozą?
Marcin:
Grzędowicz powiedział
chyba kiedyś coś takiego, że pisarz decydujący się na grozę wybiera
najdogodniejszy dla siebie sposób interpretacji rzeczywistości. Jeśli piszesz
powieści realistyczne, dokrajasz rzeczywistość do swoich potrzeb — wybierasz
pewien jej wycinek i kreujesz z niego swój świat. To pewnego rodzaju interpretacja
tego, jak rzeczywistość odbierasz. Pisząc fantasy czy s-f opuszczasz nasz świat
i szukasz tej interpretacji gdzie indziej. Pisarze grozy i horroru opisują
rzeczywistość inaczej. Robią to tak, jak pisarze realistyczni, ale deformują ją
elementem nadnaturalnym. W ten sposób starają się zanalizować znany sobie
świat, używając grozy jako skalpela. Można pisać klasyczny horror, bawić się w
weird fiction czy — tak jak ja w "Happy END" — pozwolić sobie na coś
w rodzaju horroru filozoficznego ale to zawsze będzie szukanie dziury w całym,,
groza zawsze otrze się o badanie, o próbę analizy tego, co nas otacza — nawet
ta najsłabsza. W Polsce pokutuje wciąż wizja horroru z gatunku Phantom Press —
gigantyczne kraby zżerają ludzi, z torbieli na karku wyskakuje Manitou… Horror
może być rozrywkowy, ale wolę myśleć, że jego rola to owa deformacja realizmu.
Oczywiście istnieją powieści z gatunku realizmu magicznego — weźmy takiego
Jonathana Carrolla — ale on w sumie też pisze horrory, tylko jest na tyle
ugrzeczniony, by opuścić kurtynę, gdy zaczyna być naprawdę krwawo. A co do
rentowności horrorów — fakt, łatwo nie jest. Czytelnik krzywi się: horror w
Polsce? O czym to będzie? O wampirze w bloku? O zombie na Ursynowie? Jakoś to
nie brzmi, jakoś to nie po amerykańsku… Bzdura. Czytaliście "Karę
większą" Huberatha? ""Agenta Dołu" Wolskiego? Czytaliście
mroczne, zakręcone opowiadania Grabińskiego? "Ymara" Kałużyńskiej?
Czy nawet "Wypychacza zwierząt" Grzędowicza? Można, kochani. I to
jeszcze jak można pisać horrory po polsku!
Paulina:
Zgadzam się w
zupełności. Horror, tak jak mówisz, jednoznacznie kojarzy się z nadnaturalnymi
potworami, zombiakami, wilkołakami i błyszczącymi w słońcu wampirami.
Współcześnie. Ale horror to także mrok... mniej namacalny. W której grupie
jesteś? Team ghost-story czy team monster? Sugestia, czy gore?
Marcin:
Od horroru oczekuję
przede wszystkim sprawnego warsztatu. A jeśli go znajdę — łyknę wszystko. Weźmy
takiego LeFanu i jego "Ducha Pani Crowl" — angielskie, chłodne, ale
przenikające grozą opowieści o duchach. Takie coś najlepiej poczytać sobie
nocą, poczuć staroświecki nieco klimat. Z drugiej strony — mamy zakręcony jak
szczur w wychodku "Dom Liści" Danielewskiego. Jeszcze tego nie
czytałem; wciąż czekam na polską edycję, ale wiem, że to będzie deformacja
pierwszej klasy. To już nawet nie weird fiction, to jakaś czytelnicza,
horrorowa transcendencja. Idźmy dalej: mistrz Ligotti, w sumie kiepsko w Polsce
znany — geniusz horrorowego weirdu. Czytasz jego opowiadania, choćby to
traktujące o Ciemności, i ta Ciemność wyłazi spomiędzy kartek. Wiesz, że
ostatnio naukowcy dowiedli, że czytanie książek naprawdę zmienia mózg? Ligotti
nieźle go przerabia, zapewniam. Dalej — Lovecraft w nowym tłumaczeniu Macieja
Płazy. Ale i horrory bardziej rozrywkowe — szczerze przyznam, że jedne z
najlepszych to zbiory antologiczne, w których miałem przyjemność brać udział. A
taki Bradbury na przykład i jego "Październikowa kraina" czy
"Jakiś potwór tu nadchodzi"? Na tym tle siedzi gdzieś jeszcze bajarz
King czy Clive Barker (mam wszystkie jego sześć tomów "Księgi Krwi"
czy "Cabala" i przy całej swojej rozrywkowości, jest to po prostu
przesmaczne). Polskich autorów już nawet nie będę wymieniał — nazwiska podałem
wyżej. Jak zatem widać, nie tkwię w konkretnej grupie czytelniczej — choć,
jeśli chodzi o pisanie, pewnie nie napiszę typowego horroru z potworem. Chyba,
że to będzie opowiadanie. A może napiszę? Nie mam pojęcia, co mi do łba
strzeli.
Paulina:
To teraz zabaw się we
wróża i powiedz, jak widzisz polski horror za 10 lat ;)
Marcin: Kiepski ze mnie wróżbita. Ale powiem
tak — te nazwiska, które teraz się krystalizują i dolepiły się do znanych
antologii oraz są rozpoznawalne na konwentach — to one będą stanowić siłę
polskiego horroru. Nie Dukaj, Ćwiek czy nawet Grzędowicz — bo to już są
nazwiska znane i im się łatki prekursorów polskiego horroru nie doczepi. Nie
mówię, że wszyscy autorzy piszący dziś horror będą znani — ale większość, jeśli
się utrzyma na świeczniku — tak, bo wskoczyli w tym momencie w niszę i to się
im opłaci.
Zobaczymy zresztą jak ten rynek
wydawniczy będzie za te 10 lat wyglądał…. i czy będzie w ogóle wyglądał bo, jak
na razie, jest dość kiepsko. Co wejdę na facebooka, to każdy pisze książkę czy
opowiadania. Mamy więc twórców od groma, a czytelników mało. Będzie zatem
mnóstwo powieści — ale kto je będzie czytał?
Paulina:
A jak zapatrujesz się
na konwenty? Jeździsz? Czy będzie Cię można na jakimś spotkać w tym roku?
Planujesz coś, jakieś spotkanie autorskie?
Marcin: Bywa z tym średnio, od kiedy urodził
się potomek. W zeszłym roku pojawiłem się na Polconie — można było się tam ze
mną spotkać zarówno w trakcie panelu poświęconego "Zombiefilii" jak i
na panelu autorskim, na którym produkowaliśmy się z Grzegorzem Gajkiem. Jak
będzie teraz — nie wiem. Mam zaplanowany wyjazd 18 października na event grozy
we Wrocławiu, gdzie pojawię się może na panelu poświęconym grozie. Reszta —
Polcony, Pyrkony i tym podobne — chciałbym i mam nadzieję, że się zjawię. Inna
inszość, że wypada na konwentach zaprezentować coś nowego, a ja, zagrzebany w
space-operze, nie licząc kilku ewentualnych opowiadań, raczej nic nowego mieć
nie będę. Chyba, że skończę pierwszy tom i uda mi się go wydać przed imprezami.
Marcin:
Owszem, przeżyło się
to i owo. Kiedy miałem jakieś sześć lat, miałem dziwne spotkanie z czymś
nadnaturalnym — ale trudno stwierdzić, czy widziałem coś naprawdę, czy był to
efekt dziecięcych fantazji i zjedzonego wcześniej nieświeżego kartofla.
Pamiętam jednak towarzyszące owemu "spotkaniu" uczucie spowolnienia,
zupełnie jakby wszystko odbywało się w częściowym paraliżu, pod głęboką wodą.
Jeśli nadnaturalność pewnych zjawisk ma nas tak wykorzeniać ze świata realnego
— to nikomu tego nie polecam.
Paulina: Jakaś złota myśl Podlewskiego,
maksyma, orędzie do narodu?
Marcin: Złota myśl, maksyma i orędzie? To aż
trzy rzeczy… Moment… może tak: złota myśl: wszystko dobrze, pókiś młody, możesz
wtedy biec w zawody. Maksyma: prowadź życie systematyczne i uporządkowane, abyś
mógł sobie pozwolić na gwałtowność i oryginalność w pracy — Gustave Flaubert.
Orędzie do Narodu: Narodzie czytaj, bo muszę opłacić rachunki.
Paulina: Dzięki za rozmowę ;)
Komentarze
Prześlij komentarz