Siódma dusza, Andrzej Wardziak
"Jak w dwudziestym pierwszym wieku studenci zareagują na wieść o tym, że dom, w którym akurat się znajdują, jest przepełniony negatywną, mroczną energią lub nawet nie tyle mroczną, ile po prostu obcą?"
Pisanie o książkach, tak generalnie, nie jest trudne. Wyliczenie wad i zalet książki, analiza świata przedstawionego, warstwy psychologicznej postaci, ocena dynamiki i napięcia oraz wiarygodności (względnej!) fabuły, a także podumanie nad tym, co między wierszami nie powinny sprawić kłopotu osobie, która łyka książki jak pelikan krewetki.
Teoretycznie.
Bo kiedy przychodzi do oceny książki napisanej przez osobę, którą się miało przyjemność poznać osobiście, z którą się przeprowadziło wywiad i której karierę pisarską śledzi od debiutu, to pod nogami nie wiadomo skąd pojawia się kłoda. A tę kłodę podrzuca nie autor, nie książka, nawet nie spieprzający w las obiektywizm, ale… czytelnicy. Czytelnicy, którzy nie są łatwowierni i którzy każdą opinię są w stanie podważyć. I, tym samym, mogą poddać w wątpliwość rzetelność oceniającego. Kłodę stanowi zatem odpowiedź na pytanie, jak ugryźć problem wiarygodności, gdy praktycznie nie ma się do czego w książce przyczepić, a chciałoby się uniknąć nawet leciutkiego podejrzenia o pobłażliwość.
Wobec tego tu i teraz roztrzaskuję tę kłodę na drzazgi oświadczając, iż względem pisaniny Andrzeja Wardziaka absolutnie nie jestem pobłażliwa. Bynajmniej. Po „Siódmej duszy” obiecywałam sobie bardzo wiele, a to, że wydawca kazał nam tak długo na nią czekać, tylko pobudzał apetyt. No bo przekładanie premiery o kilka miesięcy może naprawdę zaleźć za skórę. Czytelnik, już nieco zmęczony czekaniem, bierze książkę do ręki z grymasem typowym dla prawdziwego malkontenta i, lekko zniechęcony, z góry zakłada, że gra nie była warta świeczki. Marudy takie są. One nawet chcą, żeby nie wyszło. Czy może nie chcą, żeby wyszło... whatevs. Bo mogą wtedy powtarzać „a nie mówiłem” i robić wszystkowiedzące miny, za które inni mają ochotę im przywalić.
W przypadku „Siódmej duszy” ten, kto tak właśnie podchodzi do kwestii czekania, może się rozczarować. Bo czekanie się opłaciło (opłaciło się nawet dość literalnie, bowiem „Siódma dusza”, przekazana na akcję Polska Groza dla WOŚP, została wylicytowana za bagatela 395 zł). Zwłoka podjudziła, ale efekt okazał się bardzo satysfakcjonujący.
Andrzej Wardziak, nazwany przeze mnie ‘renowatorem utartych konwencji', ponownie sięgnął po konwencjonalny wzorzec klasycznej powieści grozy. Grupa młodych dzieciaków na weekendzie bez „starych”, troszkę alko, trochę zioła, wolność, młodość i witalność… plus nawiedzony dom i tajemnica samobójstwa starego wujka, poprzedniego właściciela majątku. Chyba nie ma większej sztampy. W kinie taki typ można określić mianem „slasher”, czyli prosty schemat: młodzi i butni ludzie chcą się zabawić, ale tak naprawdę mają przerąbane. Giną jeden po drugim w różnych dziwacznych, sugestywnych czy obrazowych okolicznościach (przy wtórze klimatycznej muzyki w stylu Hitchcocka i hektolitrów krwi), by na koniec pozostała tylko jedna osoba żywa – zwykle jest to tzw. final girl – która rozwali antagonistów i z siekierą w ręku i kawałkiem mózgu na policzku (nie swojego, choć są odstępstwa od reguły) odchodzi w stronę wschodzącego słońca. Wardziak, pomimo konwencjonalności i bardzo wiernego, wręcz lojalnego naśladownictwa, poszedł o krok dalej. Stworzył mezalians. Połączył konwencję makabrycznego slashera z… klimatycznym wzorcem nawiedzonego domu (choć dla celów opisu odrobinę pasowałoby określenie „ghost story”, aczkolwiek byłoby użyte bardzo na wyrost). Czyli poślubił totalnego szaleńca, wariata i psychopatycznego maniaka piły łańcuchowej z grzeczną, mroczną i niepokojącą Samarą.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to się nie uda.
Że dwa tak różne nurty nie dadzą rady popłynąć razem.
A jednak.
Książka rozkręca się dosyć długo. Rodzice Marcina wyjeżdżają i zostawiają chłopaka samego w wielkim domu niedawno odziedziczonym po zmarłym wuju. Marcin, oczywiście, zaprasza przyjaciół. Wpadają do niego dwaj kumple z dziewczynami, przy czym jeden z nich z laską, której nikt nie zna, a która sprawia, że serce (i nie tylko) Marcina niebezpiecznie rośnie. Całą piątką planują chipsy, browar, film; ot, pobyczą się przez kilka dni. Nihil novi pod słońcem, no nie? A nie. Bo wujek Marcina miał tajny pokój, a w nim tajne rzeczy, i zajmował się tajnymi sprawami. Te tajne rzeczy sięgają ofkors świata niewidzialnego, i to wcale nie tego na górze…
"Tyle teraz horrorów i filmików w sieci obracających świat duchów w żart, że ludzie już przestali w nie wierzyć. Nie tylko wierzyć w duchy, ale i Boga, i we wszystko inne. Przestali wierzyć w zjawiska paranormalne, w demony, w cokolwiek, co wydarza się poza monitorem komputera, w cokolwiek, czego nie da się "polubić", lub do czego nie da się przesłać linka znajomemu. I na tym właśnie polecał sukces tej drugiej ciemnej strony mocy"
Psychoza, głosy, niewidzialna obecność, chłód, przygasanie świecy, gęsty las – Wardziak sięgnął po wszystkie przybory z piórnika o nazwie Kicz Story. I za pośrednictwem tej gromadki tandety stworzył... rewelacyjną książkę. Książkę, która bawi, wciąga, straszy, wzrusza, śmieszy i zaskakuje. Choć do pastiszu jej jeszcze daleko, to jednak właśnie w tym kierunku podąża. Autor wielokrotnie mruga okiem w stronę czytelnika, ostro żongluje jego emocjami, robi sobie z niego jaja i go wywodzi w pole (choć lepiej by tu brzmiało: w las). A przy tym… szanuje go. Bo odrobił lekcje. Przygotowanie merytoryczne jest widoczne, nawet jeśli opiera się w głównej mierze na znajomości horrorów klasy B. Ogromny plus za zaskakujące zwroty akcji, budowanie napięcia, wywołujące dreszcze obrazowe opisy i gęstą atmosferę niepokoju. Powieść momentami wywołuje nerwowy chichot - znacie lepszą rekomendację horroru? Bo jak racjonalna, twardo stąpająca po ziemi osoba może się bać podczas czytania książki o nawiedzonym domu? Na dodatek w książce można odnaleźć wiele znaków szczególnych Wardziaka - uszczypliwy dowcip, wszechobecna ironia i błyskotliwość:
"Staliby pewnie w milczeniu do końca świata, gdyby nie klasyczna polska reakcja na tego typu nieoczekiwane i nadzwyczajne zjawiska:
- O ja pierdolę."
Reasumując, Andrzej Wardziak nie gubi ścieżki, którą sobie wyznaczył „Infekcją”. Odświeża starocie, rewitalizuje utarte motywy, bazuje na mocno podniszczonych fundamentach. Robi to jednak w wyśmienitym stylu, który powoli staje się rozpoznawalny. Jest jak fachowiec odrestaurowujący stary kredens – zaś różnica między rzemieślnikiem a artystą tkwi w tym, czy dzieło finalne jest nudną kopią, czy odświeżonym antykiem. Mam nadzieję na więcej tworów artysty Andrzeja Wardziaka. Serdecznie polecam (może powinnam raczej zastosować wyżej wspomniane polskie wyrażenie, ale mogą to czytać dzieci, więc...), nie tylko zresztą ze względu na walory rozrywkowe, ale również estetyczne, bo okładkę robił niezastąpiony Darek Kocurek i powiem Wam, że jest niesamowita na żywo. Idealnie też komponuje się z treścią książki...
Pozostawiam Was, mam nadzieję, zaintrygowanych. Łapcie za Wardziaka.
No, może za jego książki.
"Siódma dusza"
Andrzej Wardziak
Videograf 2015
Komentarze
Prześlij komentarz