Magiczne lata, Robert McCammon
"Przenikał wzrokiem kosmiczny porządek rzeczy i wiedział, że życie nie tli się jedynie w ciele i krwi, ale także w przedmiotach, którym ufamy, a które odwdzięczają się nam wierną służbą i dostarczają radosnych wspomnień - przedmiotach takich, jak wygodna, wysłużona para butów, niezawodny samochód, pióro, które nigdy się nie zacina, albo rower, który woził cię przez wiele mil"
Jak ja lubię takie książki! Do cna amerykańskie, prowincjonalne, takie… kingowe. „Magiczne lata” to tomiszcze,
które „łyknęłam” w dwa dni. I co z tego, że ma ponad 600 stron! Jak książka
wciągnie, to nie ma przeproś, trzeba przeczytać szybko i do końca – a potem
żałować, że już się skończyło…
Dzieło McCammona to opowieść o dwunastoletnim chłopcu, który wraz z ojcem
jest świadkiem utonięcia samochodu z martwym nagusem na siedzeniu pasażera. Morderstwo
wstrząsa miasteczkiem Zephyr, które jest tutaj niemal paradygmatem małego,
prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka. Są lata ’60, czas przemian
światopoglądowych, okres, kiedy Afroamerykanie utwardzają w świadomości
społecznej odzyskaną wolność, a muzyka rock’n’rollowa zaczyna przełamywać
bariery dewocji i zaściankowości. To dobry czas na dorastanie dla Cory’ego
Mackensona. Cory to zwyczajny chłopiec, prowadzący zwyczajne życie – ma przyjaciół,
chodzi do szkoły, miewa typowe dla dwunastolatków problemy i troski. Ma to
szczęście, że ma również kochających rodziców stanowiących zgrany tandem, w
których ma wsparcie i szacunek.
"Śmierci nie można poznać. Nie da się z nią zaprzyjaźnić. Gdyby Śmierć była chłopcem, stałaby samotna na uboczu, przysłuchując się śmiechom innych dzieci. Gdyby była chłopcem, nie miałaby kolegów. Odzywałaby się szeptem, a jej oczy naznaczone byłyby piętnem wiedzy, jakiej żaden człowiek nie zdoła udźwignąć"
Wydarzenie, którego świadkiem będzie Cory i jego ojciec, pociągnie za
sobą całą gamę skutków tzw. ubocznych. Bo w „Magicznych latach” nie chodzi głównie
o morderstwo, choć intryga kryminalna jest zacna i świetnie poprowadzona,
pomimo że można byłoby uznać ją za element dodatkowy i w gruncie rzeczy ledwie
draśnięty. Bynajmniej, książka z gruntu jest kryminałem, ale kryminałem
magicznym. Sam wątek morderstwa mógłby pociągnąć fabułę dłuuugiej książki, ale
McCammon nie jest zwyczajnym pisarzem i do swoich opowieści chętnie zaprasza
magię, potwory, niestworzone sytuacje i czarodziejskie rowery... Tak jest właśnie tutaj, chociaż ta magia jest niesamowicie subtelna, wręcz
metaforyczna, toteż nie wywołuje wielkiego kontrastu z płaszczyzną realizmu i
nie sprawia, że poirytowany nadmiarem bzdur czytelnik przewraca oczami. Ojej,
wręcz przeciwnie. Czyta się z wypiekami na twarzy i lekkim uśmiechem, bo ten
świat – łącznie z całą otoczką obyczajową – przypomina tak wiele innych
opowieści, które sprawiły przyjemność. Nie muszę tu chyba nawet wspominać
Stephena Kinga, który tak lubi pisać o dzieciństwie w Ameryce, o ulicach,
wokalistach, baseballistach i bokserach; który tworzy historie kompleksowe,
stanowiące maksymalnie rozwinięty wycinek rzeczywistości nie pozbawiony
żadnego, składającego się nań elementu, i – wreszcie – który wręcz staje się swoim bohaterem, nastolatkiem,
patrzącym na świat bez dorosłego cynizmu czy pragmatyzmu. Nie mówiąc o tym, że
McCammon wykorzystał motyw bardzo charakterystyczny dla Mistrza, a jest nim
dusza przedmiotów (swoją drogą jeden z moich ulubionych motywów). Pojawia się
tu magiczna postać, kojarząca się nieco z siostrą Abigail („Bastion”) oraz całokształt
dzieciństwa, przypominający „To” czy „Ciało”. Opowieść McCammona przywodzi na
myśl również inne dzieło tegoż autora, bardzo stylistycznie podobne (choć w
narracji trzecioosobowej; „Magiczne lata” są napisane w pierwszej osobie) i niemal
równie genialne – „Łabędzi śpiew”. Abstrahując jednak od podobieństw do innych
dzieł warto skupić się na tym, co dla „Magicznych lat” jest wyjątkowe, a na
prowadzenie wysuwa się ten specyficzny miszmasz gatunkowy. Mamy tu bowiem
elementy horroru, opowieści fantasy, opowieści obyczajowej i, jak już
wspomniałam, przede wszystkim kryminału. Ta plątanina motywów daje w efekcie
smakowite danie, rewelacyjnie doprawione odrobinką pleneru i historii Ameryki. Świat
widziany oczami młodego chłopca, który jeszcze wierzy w magię, ale już powoli –
poprzez straszną i niesprawiedliwą rzeczywistość – staje się dojrzały, to z
jednej strony tchnienie nostalgii, a z drugiej – metaforyczny obraz przemian,
jakie zachodzą w każdym z nas.
"Nie zdawałem sobie sprawy, czym jest nienawiść, aż do chwili, gdy wyobraziłem sobie, jak ktoś pakuje bombę i w niedzielę rano podkłada ją w kościele, żeby zabić małe dziewczynki"
Książka McCammona to zdecydowanie jedna z lepszych książek, jakie
przeczytałam w ogóle, a najlepsza w ostatnim czasie. Choć nie dorównuje
genialnej dylogii „Łabędzi śpiew”, to jednak jest bardzo godna uwagi. Serdecznie
polecam zarówno tym dużym, jak i małym. „Magiczne lata” spodobają się bowiem
nie tylko nastolatkom, ale również tym całkiem dorosłym czytelnikom. Pod
warunkiem tylko, że lubią czasami pomarzyć…
„Magiczne lata”
Robert McCammon
Papierowy
Księżyc 2012
Komentarze
Prześlij komentarz