Przeklęty prom, Mats Strandberg
„Potwory istnieją i teraz są tutaj. Nie ma dokąd uciec”
Porządny
reset. Tego nam czasem potrzeba. Wystarczy doba niczym nie zmąconej zabawy,
kilka drinków, chętnego na one-night stand, zdarte od śpiewu gardło, brak zahamowań.
Hedonizm w najczystszej postaci. Właśnie dlatego rejsy promami wycieczkowymi,
takie jak ten po Bałtyku, mają rację bytu. Ludzie potrzebują czasem spuścić się
ze smyczy.
Jak
Marianne, samotna starsza kobieta, dla
której zakup biletu na prom był aktem spontanicznego szaleństwa. Jak Marten,
Cilla i Linda oraz dwoje dorastających dzieci – Albin i Lo – dla których
wycieczka jest okazją do zacieśnienia mocno nadszarpniętych przez alkohol i
wzajemne pretensje więzi rodzinnych. Jak podstarzały pijaczyna Goran, dla
którego taki wyskok z kumplami to nic nowego. Jak Calle i Vincent, zakochani w
sobie do szaleństwa geje, którym Baltic Charisma pomoże podjąć najważniejszą z
ważnych decyzji. Jak Madde i Zandra, dwie frywolne młode siksy, mające ochotę
się zabawić z jakimiś fajnymi kolesiami tak zupełnie bez zobowiązań po to
tylko, by udowodnić samym sobie swoją nadwątloną wartość.
Oni
i wielu innych – setki pasażerów ściśniętych na promie, ma przed sobą 24
godziny totalnego odcięcia od świata. Skazani na siebie nawzajem, na kaprysy
pogody i na sprawność promu, wszyscy mają jeden cel – przeżyć niezapomnianą noc*. I w tym pomóc im ma pokaźna załoga.
Ochroniarze, barmani, kelnerzy, sprzątacze, marynarze, kabareciarze. Muszą
dopilnować, by każdy z dziewięciu pokładów Baltic Charisma żył swoim życiem,
jak duże, pozbawione moralnych hamulców wesołe miasteczko na środku bezkresnego, czarnego
jak czeluści piekieł morza (bo noc, no nie?).
A co by było,
gdyby na pokładzie pojawiło się zło?
„Przeklęty Prom” (sic!**)
to bez dwóch zdań horror. Horror makabryczny, sugestywny, z mocno skondensowaną
treścią i wielowątkową fabułą. Pomimo że opowiada o właściwie jednej tylko nocy
na zamkniętej przecież przestrzeni, to mam wrażenie, że autor nie wyczerpał pełni
możliwości płynącej z potencjału Baltic Charisma. Mnogość bohaterów i ich
przeplatające się ścieżki przypominają podobnie wielowątkowe powieści Stephena
Kinga (choć raz opis na okładce odrobinkę nie ściemnia) – jeśli znacie
takie tytuły jak „Pod Kopułą” czy „Bastion”, to doskonale znacie ten schemat. Ja
go osobiście strasznie lubię i odpowiada mi taka narracja. Poszczególne
rozdziały poświęcone są bowiem kolejnym bohaterom i to za ich pośrednictwem
poznajemy szczegóły tragedii na promie. Z ich perspektywy widzimy niepewność,
strach, wątpliwości, dezorientację i wreszcie wszechobecną śmierć, wypełniającą
ograniczoną przestrzeń niczym gęsty dym. Bo oto mają do czynienia z czymś, w
czego istnienie nikt nie chce uwierzyć.
Wampiry. Brzmi kiczowato? Nie u
Strandberga. Te stwory, które ożywia (dosłownie!) autor, to coś pomiędzy
starym, dobrym Draculą a zgrają zombiaków z The Walking Dead. Mają świadomość –
jak u Mathesona („Jestem legendą”) i czują wielki głód, którego nigdy nie będą
w stanie zaspokoić. Wampiryzm Strandberga rozprzestrzenia się jak ostra choroba
zakaźna, przemieniając kolejnych pasażerów w żądne krwi potwory, dla których
nowe „ja” jest niczym objawienie, higher level, przeskok w ewolucji jedno
piętro wyżej. Choroba rozchodzi się wykładniczo i naprawdę nie wiadomo, czy
Baltic Charisma dobije do portu… A jeśli dobije, to co z tego promu wypełznie
na ląd…?
Szczerze? W „Przeklętym
promie” nie ma nic nadzwyczajnego, nic nowego. Autor leci dobrze nam znanym
schematem, nie siląc się na zbytnią oryginalność, nie ośmieszając się
fanaberią, która wywołałaby efekt groteski. Zamiast próbować wymyślić coś,
czego nie było, po prostu wyciska z utartego szlaku absolutne maksimum –
dorzucając to tu, to tam trochę gore, trochę flaków, brzydkich zapachów,
wstydliwych nawyków, obleśnych przyzwyczajeń. Spokojnie można się z którymś z
bohaterów identyfikować, bowiem każdy z nich został zlustrowany na maksa – mamy
sfrustrowanych wannabe’s, smutne i samotne stare panny, zakompleksione
grubaski, przerażone dzieci, rozgoryczonych dorosłych. Mamy całą gamę ludzkich
odruchów, fizjologii, ohydztwa i… tak, czasem również i piękna, związanego z
byciem człowiekiem. Ale tylko ociupinkę, wszakże Strandberg nie napisał cukierkowatej love story tylko
makabryczną opowieść wypełnioną zgrozą. Do pewnego momentu daje nam wejrzeć w
świat marzeń, planów, pragnień naszych bohaterów, a wszystkie sprowadzają się w
zasadzie do jednego – do spełnienia najbardziej atawistycznych, podstawowych
chuci. Bo taki rejs promem to idylla dla prostackich pijaczków i puszczalskich
dziewcząt. To też dobry moment na danie komuś w mordę, schlanie się,
świętowanie wieczoru kawalerskiego czy odnalezienie swojej drugiej połówki.
Przynajmniej na chwilę. Czyżby wreszcie napotkała tych bezwstydników zasłużona
kara?
A może…
nagroda?
Ta cegła to kawał dobrej
książki, jeśli mogę ją tak kolokwialnie podsumować. Jakoś Skandynawowie umieją pisać horrory. No bo co tu więcej chcieć? Jest
akcja, izolacja, są zombiastyczne wampiry, jest masa krwi, masa tragedii, masa dramatu.
Jest arcytrudna sytuacja praktycznie bez
wyjścia, zamknięta hermetycznie przestrzeń, ograniczona liczba bohaterów o mega
dobrze rozwiniętym zapleczu psychologicznym, a także mikroskopijna ilość
potencjalnych rozwiązań konfliktu. Jest impas.
I jest dobrze.
Przeklęty Prom
Mats Strandberg
Wydawnictwo Marginesy 2017
* powinno
być: – przeżyć niezapomnianą noc.
** Nie ma tu
ani pół ducha, zaświadczam. Samo „Prom” zrobiłoby robotę i to znacznie lepiej,
niż ten nomen omen przeklęty „Przeklęty”.
Drogi Wydawco, proszę o przyjęcie niniejszego wniosku, z poważaniem (i z bezgranicznym uwielbieniem), Czytelniczka.
Komentarze
Prześlij komentarz